Podnieśmy się w końcu
Musimy urządzić ostatnie powstanie, powstanie przeciw sobie, przeciw naszym błędom, swym grzechom! Te słowa prymasa Augusta Hlonda brzmią wciąż aktualnie
Kiedy 11 kwietnia 2010 r. na Węgrzech zwyciężyła partia Fidesz, pomyślałem, że po naszym tragicznym 10 kwietnia jest to jakiś znak nadziei. Że jeśli gdzieś triumfuje zło, to nie wszędzie równocześnie i nie na zawsze. Święcie wierzyłem, że u i nas w 2011 r. w wyborach parlamentarnych zdecydowanie zwyciężą te partie, które swój program opierają na wartościach chrześcijańskich. Przyznaję, że ogromnie się zawiodłem. Ale nie popadłem w depresję, choć przez chwilę zastanawiałem się, czy tego nie zrobić. Zamiast tego zacząłem analizować to, co się wydarzyło 9 października 2011 r. I uświadomiłem sobie, że w Polsce nigdy nie dojdzie do zwycięstwa żadnej koalicji sumień bez realnej przemiany ludzi, którzy tu żyją. A ponieważ Polacy w niemal 95 proc. oświadczają, że są katolikami, ta nasza droga musi prowadzić poprzez krzyż.
Uświadomiłem też sobie, że na Węgrzech zwycięstwo partii chrześcijańskich (Fideszu i chadecji) również nie nastąpiło od razu. Że aby do niego doszło, od 2006 r. ponad milion Węgrów codziennie odmawia Różaniec. Czy w Polsce jest możliwa mobilizacja 10 proc. społeczeństwa – bo przecież taki procent Węgrów według proroctwa kardynała Midszentyego miało to czynić?
O co chodzi z tymi procentami?
W smutnych latach 40. ubiegłego wieku dwóch prymasów – Węgier (József Midszenty) i Polski (August Hlond) wygłosiło proroctwa. Były one bardzo do siebie podobne. Pierwszy z nich powiedział, że jeżeli przynajmniej milion Węgrów będzie odmawiać codziennie Różaniec, wówczas można być spokojnym o przyszłość tego kraju. Nasz prymas zapisał zaś w swych notatkach opublikowanych w „Acta Hlondiana”, że „jedyną bronią, której Polska używając, odniesie zwycięstwo – jest Różaniec. On tylko uratuje Polskę od tych strasznych chwil, jakimi może narody będą karane za swą niewierność względem Boga”.