Intrygujący i kapryśny improwizator
Album „Rio” dowodzi, że Keith Jarrett wciąż potrafi dawać szamańskie koncerty
Każda nowa płyta Keitha Jarretta przyjmowana jest z najwyższym zaciekawieniem. Wszyscy chcą sprawdzić, czy 66-letni dziś Amerykanin, jeden z najbardziej wpływowych, obok Herbiego Hancocka i Chicka Corei, pianistów współczesnego jazzu, zachował umiejętność magnetyzowania słuchaczy.
Jego pierwszą fascynacją był Dave Brubeck, ale w jazzie Jarrett uchodzi za najwybitniejszego kontynuatora Billa Evansa. W bliskiej mu też bardzo muzyce poważnej wiele (cyzelatorstwo, postawę „wtapiania się” w klawiaturę i manierę półgłośnego nucenia podczas grania) wziął od Glenna Goulda, genialnego interpretatora Bacha. Ma jednak własny, niepowtarzalny ryt, pozwalający mu w jednej minucie z prostego tematu wyimprowizować zupełnie nowy, błyskotliwy utwór.
Profesjonalne szlify zdobywał u Arta Blakeya. Jako członek kwartetu Charlesa Lloyda odbył trasę po Europie, w 1967 r. był z nim u nas na Jazz Jamboree. Milowym doświadczeniem była zaczęta w 1969 r. dwuletnia współpraca z Milesem Davisem, w którego zespole w tym samym czasie byli także m.in. Wayne Shorter, Joe Zawinul, Chick Corea i John McLaughlin.
Na wydanej w 1971 r. płycie „Facing You” zademonstrował zdumiewającą umiejętność solowego żonglowania stylami – od jazzu i klasyki, po blues, country i folk.