Ciocia Hania dzieciom
Od lewego
Czy w polityce jest miejsce na przyjaźń? Gdy prześledzi się biografie wybitnych mężów stanu, zawsze widać, że byli oni samotni jak palec. Dlaczego? Polityka nie uznaje sentymentów. Dla skutecznego polityka wszystko, co osłabia władzę, jest do zwalczenia. Nie chodzi o dyktatorów typu Stalin, Mao czy Hitler. Oni byli psychopatami. Natomiast zaskakujące jest, że politycy demokratyczni jak Churchill czy Adenauer także nie mieli politycznych przyjaciół. Przypomniały mi się te banalne prawdy w związku z nieustającym medialnym darciem pierza na temat konfliktu: Tusk – Schetyna. Tymczasem jest jasne, że Schetyna musiał przegrać, ponieważ uznał się za równego Tuskowi. A odkąd szef PO odesłał z kwitkiem premiera z Krakowa, równych sobie w partii nie mógł już mieć, i kwita. Rozstanie obu panów przyspieszyły zagwozdki aferowe Schetyny. Zanim został politykiem, był biznesmenem.
I Schetynie nagle czkawką odbiły się tamte zaprzeszłe związki. Wyszły na wierzch przy okazji afery hazardowej, a była ona swym ostrzem skierowana przeciwko niemu. Chodziło o ustrzelenie grubego zwierza, a ustrzelenie przez CBA Schetyny, kto wie, czy nie zniszczyłoby Platformy, tak jak niegdyś Rywin zniszczył SLD. Tusk przed gniewem społecznym uratował się dymisjami: Chlebowskiego, Drzewieckiego i Schetyny. I tej dymisji Schetyna – drugi człowiek w Platformie – nie zdzierżył. Zamiast na stołku szefa klubu parlamentarnego PO wylizywać się z ran zaczął kombinować z Bronisławem Komorowskim.
Dzięki niemu został też marszałkiem Sejmu. I tego premier nie mógł ścierpieć. Jak rasowy polityk postanowił skończyć ze Schetynową dywersją. Trudno nie uznać zasadności tego pragmatyzmu. W obliczu poważnych zadań państwowych pozostawienie luzem Schetyny jako bezkompromisowego zagończyka równałoby się politycznemu samobójstwu premiera. Żaden potężny i sprawny polityk, a taki jest Donald Tusk, po wygranych wyborach nie mógł znieść tej powtórki z rozrywki. Konkluzja: Schetyna ma to, na co zasłużył, a Tusk w Platformie na razie ma spokój.
Do prawego
Jerzy Jachowicz
Malkontentów nie trzeba szukać. Po Święcie Niepodległości znowu odezwało się kilku. Niezadowoleni są z tego, że Hanna Gronkiewicz-Waltz dała najpierw zgodę na Marsz Niepodległości, a później na kontrmanifestację pod nazwą Kolorowa Niepodległa. Deklarowanym celem „kontry” było niedopuszczenie do przejścia marszu zaplanowaną i zatwierdzoną wcześniej trasą. Do pomocy Kolorowa wezwała niemieckie bojówki. Zmyślny żart pani prezydent sprawił, że szara, nudna Warszawa tego dnia stała się jedną z najbardziej atrakcyjnych stolic europejskich.
Niedoceniana prezydent Warszawy największą frajdę zrobiła dzieciakom. To, co w Dzień Niepodległości przeżyli moi dwaj nieletni wnukowie, bliźniacy Jacek i Michał, doznały setki, jeśli nie tysiące warszawskich przedszkolaków.
Moi już od południa piali z zachwytu. W czasie rodzinnej przechadzki po Nowym Świecie zobaczyli, jak spacerujący warszawiacy, którzy mieli flagi bądź inne znaki narodowe, bawią się w chowanego z niemieckimi osiłkami, którzy z pałkami w rękach ganiali ich po ulicy i bramach. Przepiękny widok. – „Złapią? Czy uda im się uciec?”. Obydwaj wnukowie przekrzykiwali się: „Chcę być Niemcem!”, „Nie, to ja chcę być Niemcem, a ty Polakiem”.
Uspokoili się dopiero w domu, oglądając z balkonu bitwę na placu Konstytucji między policją a uczestnikami marszu: nie wiadomo do dziś, czy napastnikami byli zwykli rozrabiacy czy prowokatorzy. Wnuków nie udało się ściągnąć z balkonu nawet wtedy, gdy gryzące opary gazu, którym zaatakowała policja, dotarły na nasze piętro. Odtwarzali widok, jaki mieli na placu. Jeden był policjantem, drugi „wyskakiwał z tłumu” i nacierał na przeciwnika. Do dziś to ich ulubione zajęcie. Nie wiem, skąd im się to wzięło, ale zdarza się, że w zabawie jeden wywraca drugiego na ziemię, a następnie kopie go w głowę. Na szczęście robią to na przemian. Ostatnio mnie zszokowali. Od starszaków w przedszkolu przynieśli wiadomość, że nowe, „świąteczne” zabawy zawdzięczają „cioci Hani”, która ma za to podobno dostać Order Uśmiechu.