Co dalej z obietnicami taniego państwa?
Michał Boni nie krył wzruszenia, gdy odbierał z rąk prezydenta ministerialną tekę.
– Kalosze, pomaganie ludziom, drogi lokalne, „schetynówki”, wyznania, mniejszości narodowe, Komisja Współpracy Rządu i Episkopatu – to wszystko u mnie – mówił wkrótce po nominacji. Tak więc w dobie kryzysu premier zafundował nam nowe ministerstwo o kompetencjach tak szerokich i zadaniach tak rozległych, że trudno sobie wyobrazić osobę, która to wszystko ogarnie. Ale Boni musi. Tylko po co? Kto uwierzy, że urząd urzędników powstał po to, aby ograniczyć liczbę urzędników? By państwowa administracja była sprawniejsza i przyjaźniejsza. Kto przypuszczał, że wprowadzenie Polski w cyfrowy świat musi się odbyć ministerialnymi drzwiami? A prawne uregulowanie funkcjonowania państwa i obywateli w e-przestrzeni wymaga utworzenia bynajmniej niewirtualnych gabinetów?
Wątpię, by premiera interesowało to, co Boni będzie robił w swoim resorcie. Jego zadanie pozostanie to samo – gaszenie pożarów, bo w tym się sprawdził. Dla Tuska ważne jest co innego. Wie doskonale, że posada urzędnika w trudnych czasach jest marzeniem wielu. A armia wiernych urzędników w czasach kryzysu to najlepszy kapitał. Tak więc Polacy, a zwłaszcza Polki, mają pracować dłużej nie dlatego, że wszyscy żyjemy dłużej, ale dlatego, że muszą utrzymać polityczne zaplecze premiera, które zapewni mu bezpieczną przyszłość.