Graniczna perwersja z pryszczami w tle
Izraelskie służby graniczne uznały mnie za potencjalnego terrorystę. Mocno mnie to zdziwiło
Granica egipsko-izraelska w Tabie to ciekawe miejsce. Niby między tymi krajami nastąpiło definitywne odprężenie, a Egipt ma ważniejsze sprawy niż najeżdżanie państwa żydowskiego, ale panuje tam jednak klimat oblężonej twierdzy. Oblężonej głównie przez turystów pielgrzymujących do Ziemi Świętej lub podążających przez Ejlat do jordańskiej Petry. Atmosfera przypomina tę, jaka panowała kiedyś na granicy ze Związkiem Radzieckim. Iście radziecka jest pieczołowitość, z jaką kontroluje się turystów. Nieuniknionym efektem tej pedanterii są monstrualne kolejki czekających na odprawę. Przekroczenie granicy w Tabie zajmuje średnio kilka godzin, a starcy i ludzie z żylakami mają przerąbane.
Ostatnim etapem tego minimaratonu jest kontrola paszportowa. Różni się ona od zwyczajnej w dwojaki sposób. Po pierwsze w okienkach siedzą wyłącznie kobiety: młode, czarnowłose i z problemami skórnymi (taki wiek). Facetów nie używa się do takiej roboty. Oni z bronią maszynową uwijają się na zewnątrz. Biegają, celują, zaczajają się. Wyglądają dość zabawnie, zważywszy na senną atmosferę panującą na granicy. Ich odpowiednicy w Egipcie i w Autonomii Palestyńskiej głównie drzemią rozwaleni w pozie Zbigniewa Hołdysa. Może zresztą to jakoś tłumaczy przewagę Izraela nad sąsiadami widoczną w tak wielu dziedzinach życia.