Być albo nie być Donalda Tuska
Nie wiadomo, czy premier podoła zadaniu choćby częściowego naprawienia polskich finansów publicznych, ale wiadomo, że teraz – inaczej niż w poprzedniej kadencji – ma do tego bardzo silną motywację
Sytuacja w Europie pogarsza się z miesiąca na miesiąc tak bardzo i szybko, że dziś ta rozgrywka szefa polskiego rządu z losem z pewnością nosi już znamiona gry o sumie zerowej. A to oznacza, że „albo Tusk kryzysa, albo kryzys Tuska”. Tertium non datur. Nie jest to już zatem „jedynie” rozgrywka o przyszłość Polski, ale także o przyszłość Donalda Tuska. O jego jako przywódcy Polski być albo nie być.
Koniec taryfy ulgowej
W swojej pierwszej kadencji premier Tusk mógł sobie pozwolić na nieprzeprowadzenie obiecanych w czasie kampanii wyborczej reform, bo w istocie nie musiał się nikogo ani niczego obawiać. Większość mediów, zwłaszcza w pierwszych latach rządów, była mu – mimo ewidentnego złamania wyborczych obietnic – przychylna, a w każdym razie nigdy nie wymuszała na politykach Platformy dostatecznie stanowczo realizacji reformatorskich przyrzeczeń, bo przecież „takie egzekwowanie obietnic mogłoby się skończyć powrotem do władzy tego straszliwego PiS”.
Jednakże państwo polskie było w 2007 r. zadłużone mocno, ale nie na tyle, żeby nie można było w ciągu ostatnich czterech lat niemal podwoić jego długu (z nieco ponad 500 do nieco ponad 800 mld zł) i przyjąć za to od rynków karę, która była jeszcze do zniesienia – nasze obligacje plasujemy dziś na rynku, płacąc za to ok. 5,8 proc., czyli mniej niż Hiszpanie (prawie 7 proc.) czy Włosi (ponad 7 proc.). A poza tym nieoceniona ekipa Donalda Tuska oskubała Fundusz Rezerwy Demograficznej, dobrała się do pieniędzy przyszłych emerytów odkładanych przez nich na starość w OFE, przejadła pieniądze z bieżącej prywatyzacji, podniosła o jeden punkt procentowy VAT i jakoś się prześlizgnęła do październikowych wyborów w 2011 r., po czym je wygrała.