Zapomniana odyseja rosyjskich dzieci
Jest rok 1918. Dokonała się rewolucja. Na ulicach Piotrogrodu panuje także straszliwy głód. W tej sytuacji organizacje charytatywne – oczywiście założone jeszcze w czasach caratu – decydują się na wysłanie 800 dzieci na kolonie za Ural.
Tak zaczyna się epopeja „Dziecięcej arki”. Kolonie, które miały trwać kilka tygodni, zamieniają się w dwuipółletnią podróż dookoła świata. Dzieci pod opieką amerykańskiego Czerwonego Krzyża zostają ewakuowane z Rosji i płyną do Japonii. Tam rozpoczynają podróż po Ameryce i Europie Zachodniej. Niestety, nie rozumieją, co dzieje się w ich ojczyźnie i nalegają na powrót.
W 1921 r. trafiają z powrotem do Piotrogrodu. W szarym, zabiedzonym i sterroryzowanym mieście trudno im rozpoznać krainę dzieciństwa. Jedna z dziewczynek, Irina, pisze po powrocie:
„Zauważyłam, że mama ma na sobie nie botki, ale zwykłe walonki. Dawniej nigdy by czegoś takiego nie włożyła.
– Daj mi swoje tłumoki. Zwiążę je i zarzucę na ramię. Tak będzie łatwiej nieść.
– Ależ mamo, przecież jesteśmy na Newskim! Jak by to wyglądało!?
– Teraz wszyscy tak robią”.
Jako dorośli uczestnicy podróży musieli ukrywać fakt, że byli za granicą, aby nie zostać oskarżonym przez NKWD o szpiegostwo. Nie wiadomo, ilu z nich zostało zamordowanych podczas czystek, ilu zgniło w łagrach, a ilu zmarło z głodu podczas niemieckiej blokady Leningradu. Po przeczytaniu książki Lipowieckiego narzuca się pytanie: po co one wracały?