Rodzina rozbita w zatoce
Cierpiąca na depresję kobieta wrzuciła do morza niespełna czteroletnią córkę. Dziewczynka zginęła. Czy można było zapobiec temu nieszczęściu?
Janina Blikowska, Marek Kozubal
W sobotę 19 listopada w kościele pod wezwaniem Brata Alberta w Gdańsku-Przymorzu odbył się pogrzeb Weroniki. Ludzi było tak dużo jak na mszy w niedzielę, a liturgię sprawowało aż trzech księży – wspominają mieszkańcy pobliskich bloków. – Nie ma się co dziwić. To była bardzo religijna rodzina. Działała we wspólnotach kościelnych i co tydzień chodziła w komplecie na mszę – opowiada jedna z najbliższych sąsiadek państwa K.
Za trumną dziewczynki siedział ojciec Waldemar, jego rodzice, brat i dalsi krewni. Byli też bliscy matki dziecka. Samej matki – 34-letniej Ewy K. – nie było. Nie mogło jej być. Kobieta od trzech dni siedziała już bowiem w gdańskim areszcie śledczym podejrzana o najokrutniejszą zbrodnię: zabójstwo własnego dziecka.
To nie był manekin
O rodzinie K. z Gdańska cała Polska usłyszała 15 listopada. Tego dnia ok. godz. 8.30 rano w Sopocie niedaleko molo spacerowicz zauważył zwłoki dziecka unoszące się na falach. Mężczyzna wezwał służby ratunkowe. Na miejscu zjawiły się trzy wozy strażackie i policja.
– W pierwszej chwili pomyśleliśmy, że to manekin, który pływa na falach głową do góry. Nikt nie mógł uwierzyć, że to dziecko – wspomina kpt. Sebastian Pielecki z Komendy Miejskiej Państwowej Straży Pożarnej w Sopocie, który jako jeden z pierwszych był na miejscu.
To nie był manekin. To było dziecko. Delikatnie, za pomocą bosaka strażacy przyciągnęli je bliżej molo, a potem wciągnęli na górę. – Lekarz spojrzał w źrenice, nie stwierdził funkcji życiowych. Powiedział, że dziewczynka nie żyje – dodaje kpt. Pielecki.