Kawalarz premiera
Od lewego
Tuskowe przedłużenie wieku emerytalnego kryje znaki zapytania. Chcemy wiedzieć, czy ta reforma nie jest aby robiona na chybcika. Przypomnijmy, jeszcze w połowie poprzedniej dekady premier Francji mówił o skróceniu tygodnia pracy do czterech dni. W innych krajach chciano skracać dzień pracy. Nikt nie myślał wówczas o przesuwaniu wieku emerytalnego. Kryzys zburzył to przekonanie, ale czy będzie on wieczny? Pani Angela Merkel mówi, że może trwać i dziesięć lat. Czy wtedy Europa zacznie przesuwać granicę tego wieku w dół? Na razie zamysł ma jeden utylitarny cel. Chodzi nie o to, abyśmy mieli wyższe emerytury, ale o to, aby państwo – poprzez ZUS – płaciło 60-latkom mniej, bo później. Skoro tak, ten zamysł musi mieć charakter doraźny i trzeba zapowiedzieć, że gdy kryzys minie, zniknie przymus pracy dla kobiet i mężczyzn aż do 67 lat. Kto chce, owszem, może dłużej pracować. Ale po 30 latach (w tym także nieskładkowych) kobiety, a mężczyźni po 35 latach powinni mieć prawo do emerytury. Od lat każda władza robi starszych ludzi w bambuko. Gierek seniorów wysyłał wcześniej na emeryturę, aby zrobili miejsce młodym, a Tusk zmusza nas do dłuższej pracy, bo chce ulżyć budżetowi. Rodzi się więc pytanie: czy państwo jest dla ludzi – czy odwrotnie! Kolejna kwestia wymaga wyjaśnienia: gdzie znajdą pracę wcześniejsi emeryci? Wobec 12-procentowego bezrobocia dziś nie możemy zasłaniać się opiniami, że to nie jest ważne, bo reforma przybierze kształt ostateczny dla mężczyzn w 2020 r., a dla kobiet 20 lat później.
A wtedy – podpowiadają nam – już nie będzie bezrobocia. Pamiętajmy – bez zapewnienia pracy 60-latkowie zamiast emerytury będą otrzymywali zasiłki, a w Polsce są one niskie i płacone przez krótki okres. Przestrzegałbym więc przed bałamutnymi opiniami, że nie ma się co w tej sprawie indyczyć, bo rzecz wejdzie w życie stopniowo i po wielu latach. Niestety, kiedy klamka zapadnie, przyjdzie nam jedynie zgrzytać zębami, a władza, jak zawsze, wyżywi się sama. Dowód: kryzys jak diabli, a posłowie niewybrani do parlamentu dostają kilkudziesięciotysięczne odprawy.
Do prawego
Jerzy Jachowicz
Czy może być w życiu coś piękniejszego niż przyjaźń? I to między mężczyznami. Jak choćby ta między Donaldem Tuskiem a Tomaszem Arabskim. Może to morze wpływa tak na obydwu? Wszak pochodzą z Wybrzeża. Tam się zaprzyjaźnili. A teraz są jak papużki nierozłączki, mimo że Tusk, promotor polityczny Arabskiego, starszy jest od swego podopiecznego o dobre dziesięć lat. Ale różnica doświadczeń ubarwia tylko ten związek. Jego scalającym fundamentem jest jedynie wzajemna fascynacja. Intelektualna. To ważne zastrzeżenie wobec tendencji rozprzestrzeniających się w parlamencie. Ich przyjaźń wzmacniają różne podarunki. Wzajemne. Nie są nimi jednak, jak wśród szaraków podobnych mnie, bombonierka czekoladek czy coś bardziej intymnego, np. skarpetki. Są to prezenty z przestrzeni życia politycznego. Premier obdarowuje swego przyjaciela wysokimi stanowiskami w swojej kancelarii. Ten zaś rewanżuje się najróżniejszymi podarunkami, które sprawiają premierowi satysfakcję. Kiedy przypominają je sobie wieczorami, z kieliszkiem wina w dłoni, zwykle wprowadzają premiera w dobry humor. Arabski dobrze zna gusta swego pryncypała i wie, jak je zaspokoić. Dotychczas go nie zawiódł. Niekiedy żartują sobie z nabzdyczonego dziennikarza PAP, któremu jego szef – po wcześniejszej interwencji Arabskiego – nie pozwolił zadać Tuskowi kłopotliwego pytania.
Boki zrywają, kiedy wspominają podarunki Arabskiego związane z wizytami śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego w Brukseli. Pierwszy, gdy Kaczyński musiał lecieć wyczarterowanym samolotem, bo tylko jedna maszyna dla VIP-ów była sprawna. W dodatku w czasie obrad brukselskich nie było krzesła dla polskiego prezydenta. Premier „przyssał” się do swego siedliska, a prezydent stał obok. Innym razem – znowu szampański prezent – były już dwa samoloty, ale tylko jeden pilot w całym pułku. – Kawalarz z ciebie – podobno mruknął na to Tusk.
Zastanawiam się, czy czasami wspominają Smoleńsk.