Pod kuratelą Brukseli
Przysłuchuję się debacie o przyszłości Unii Europejskiej i czegoś, dalibóg, nie pojmuję. Wprawdzie taka już może moja przypadłość i ów brak rozumienia winienem złożyć na karb własnych ograniczeń, a nie dopatrywać się w nim innych powodów. Jednakże kto pyta, nie błądzi. Więc pytam.
Od wielu miesięcy strefa euro przeżywa kryzys, być może najpoważniejszy w historii. Jego najwidoczniejszą oznaką jest bankructwo Grecji – na temat tego, czy już do niego doszło, czy nastąpi on lada moment, zdania specjalistów są podzielone. Większość uważa, że praprzyczyną obecnego kryzysu jest przewaga myślenia politycznego nad gospodarczym. Twórcy strefy euro kierowali się przede wszystkim pewnym projektem politycznym, a nie rachubą zysków i strat gospodarczych. Powołali do życia walutę, która, najkrócej mówiąc, nie miała pokrycia. Albo przynajmniej niektóre państwa strefy nie są i nigdy nie były w stanie takiego pokrycia dostarczyć.
Dążenie do wspólnej waluty było jednak tak silne, bo skrywała się za nim wola tworzenia nowej wspólnoty politycznej. Ci, którzy przygotowali euro, tak naprawdę myśleli o federacyjnej Europie, w której suwerenność narodowa i państwowa zostałaby ograniczona na rzecz innego, ponadnarodowego podmiotu. Twórcy unii walutowej, można sądzić, oszukali wyborców co do swych intencji i dziś widać tego efekty.
Jak sobie z tym poradzić? Odpowiedzią ma być, słyszę, nowy rząd paneuropejski, nowy sposób kontroli suwerennych do tej pory państw. „Komisja Europejska będzie mogła wystąpić do krajów o rewizję projektów budżetów, jeżeli uzna, że są w poważnym stopniu niezgodne z wymogami polityki przewidzianej w Pakcie Stabilności i Wzrostu – stwierdził choćby szef Komisji José Manuel Barroso. Oznacza to przecież, że poszczególne rządy, przygotowując swoje budżety, będą odpowiadały nie przed wyborcami, ale przed... urzędnikami komisji. O ich zgodę będą zabiegać, ich wskazówki będą brać pod uwagę. To klasyczny przykład gaszenia pożaru benzyną.
Strefa euro nie udała się, bo była przede wszystkim projektem politycznym. A zatem... ratując ją, trzeba jeszcze więcej polityki. Przecież Barroso, a wraz z nim wielu innych niemieckich czy francuskich polityków, domagają się ni mniej, ni więcej wprowadzenia oświeconego dyktatu. I jeszcze używają do tego szantażu. Albo potulnie trzeba poddać się pod kuratelę Brukseli, mówią, albo fora ze dwora.
Kto nie chce utrzymania jednej waluty, ten nie chce Unii, kto zaś chce waluty, ten musi się pogodzić z tym, że nie ma nic do gadania. Od budżetów i deficytów – czyli od podatków, ulg, składek – są mądrzejsi ludzie niż rządy narodowe.
Więc albo rzeczywiście niczego nie rozumiem, albo plany Komisji Europejskiej są jawnym pogwałceniem demokracji i zasady suwerenności. Bo jakoś nie słyszałem do tej pory, żeby komisja przygotowała projekt prawa pozwalający ją demokratycznie odwołać. Wniosek? Wyborcy są na to chyba za głupi.