
Kiedy już nie ceni się niepodległości
Stanisław August Poniatowski kontra Józef Piłsudski, czyli po co nam suwerenność
Patrz Piłsudski na nas z nieba” – tak zatytułował okładkę tygodnik „Polityka” z okazji Święta Niepodległości. Marszałek we wszystkich sondażach popularności, badających, kto jest Polakiem wszech czasów, ustępuje pola tylko Janowi Pawłowi II.
Ale tak jak w przypadku papieża Polaka – nad Wisłą czci się Piłsudskiego, jego wyczulenia na kwestie suwerenności Polski specjalnie się jednak nie podziela. Już na początku lat 90. mało kto traktował serio aferę moskiewskiej pożyczki dla PZPR, a prezydent Lech Wałęsa nie widział niczego złego w pomyśle, by byłe bazy sowieckie w Polsce zamienić w polsko-rosyjskie spółki gospodarcze. Z zakłopotaniem nie przypominano ostrzeżeń marszałka, by w czasie przełomu strzec się agentów, bo samą lustrację ogłoszono objawem zdziczenia politycznego. Potem wszelkie obawy o suwerenność miał rozwiać akces do NATO i Unii Europejskiej, „gdzie głos małego Luksemburga jest tak samo ważny jak wielkich Niemiec”.
Dziś coraz częściej słyszymy, że suwerenność winna być traktowana jako coś umownego.
Padają pomysły, by w ratunku przed kryzysem euro „uciekać do przodu”, tworząc ściśle sfederalizowane Stany Zjednoczone Europy. Takie idee coraz częściej przyjmowane są w Polsce jako coś nowoczesnego. Jako proces, przed którym nie ma ucieczki. Prawica – która oburza się, że dywagacje o rezygnacji z części atrybutów suwerenności inaugurowane są w obcych stolicach bez jakiejkolwiek dyskusji w Polsce – pouczana jest, że nie rozumie ducha epoki. Retoryka podkreślająca znaczenie suwerenności łatwo definiowana jest jako anachroniczne głosy z dawnego, minionego świata.
Czy jest jakimś znakiem czasu, że efektownej wystawy doczekał się właśnie bohater historyczny o zupełnie innej wrażliwości politycznej niż Józef Piłsudski?