Hołd dla ojca
Twórczość dzieci sięgających po piosenki rodziców to zwykle koszmarne knoty. Tej regule zaprzecza przykład Lulu Gainsbourga
Przed tygodniem chwaliliśmy płytę Charlotte Gainsbourg, aktorki i piosenkarki, córki Jane Birkin oraz Serge’a Gainsbourga. Nie mniej udany jest album jej przyrodniego brata Lulu – syna Serge’a i jego ostatniej żony – modelki i piosenkarki Bambou.
Charlotte i Lulu to najbardziej uzdolnione z kilkorga dzieci Serge’a Gainsbourga (1928–1991), uwielbianego we Francji śpiewającego poety i reżysera, jednocześnie bohatera niezliczonych skandali, alkoholika i prowokatora. Jego żywiołowy styl i wymykający się kategoryzacji talent były po części wypadkową losu familii (rodzice, Żydzi zbiegli do Francji z Rosji zaraz po rewolucji bolszewickiej), okupacyjnej traumy, po części powojennego zachłyśnięcia się twórczością Borisa Viana i szybkiego wejścia w kręgi paryskiej bohemy.
Lulu jako dwutalek w 1988 r. dołączył do Serge'a podczas jego koncertu w paryskiej hali Zenith. Dziś wraca na scenę, by przypomnieć twórczość ojca. Z pietyzmem dobrał repertuar. Zrobił też nowe aranżacje, idealnie eksponujące walory oryginalnych piosenek, ale i oddające jego własne fascynacje muzyczne – od jazzu po rock, pop, barwy klubowe, etno i muzykę filmową.
Album został w całości zorkiestrowany przez Lulu, który gra także na fortepianie i śpiewa (od szeptu w „Le poinconneur des Lilas” do męskiego mocnego wokalu w „La noyée” i intrygującego duetu ze Scarlett Johansson w „Bonnie and Clyde”. Lulu nie tylko gra i śpiewa sam, ale i eksponuje gości. Mamy tu bowiem m.in. Marianne Faithfull (przejmująca „Manon”), Rufusa Wainwrighta („Je suis venu ta dire que je m’en vais”), Shane'a McGowana ("Sous le soleil exactement”) i Iggy’ego Popa (zadziwiająca wersja „Initials B.B.”). A jest jeszcze Johnny Depp przypominający, że nim został aktorem, był muzykiem. Tu nie tylko śpiewa w zmysłowym duecie z Vanessą Paradis („Ballade de Melody Nelson”, przywołana przez Serge’a postać fikcyjnej nastolatki rodem z Nabokova), ale także gra na gitarze, perkusji i basie!
Cała ta pasjonująca zabawa, znakomicie przypominająca emocjonalną i muzyczną wartość piosenek Serge’a Gainsbourga, bardzo by się ich twórcy podobała. To zupełnie inna klasa niż ostatnie próby Adama Cohena, nieudolnie naśladującego klimaty słynnego Leonarda, czy bliższy przykład Jana Młynarskiego banalizującego niezrównany błysk i wdzięk „śpiewanych felietonów” swego ojca.