Niezwykła zamiana szynki w samochód
Ostrzegam: nie należy patrzeć na rzeczywistość przez pryzmat amerykańskich filmów fabularnych
Ostatnio byłem w salonie samochodowym i bardziej przypominał on sklep mięsny z lat 80. ubiegłego wieku niż miejsce, w którym klient jest bogiem. Oj nie, to jednak nie Ameryka.
Świat salonów samochodowych był dla mnie odległy niczym buduar Dody albo broda Zbigniewa Hołdysa. Nie sądziłem, że w ogóle kiedyś przestąpię tak zacne progi. Jeśli kupowałem samochód, to oczywiście używany, oszukany i zachachmęcony. Ale kolega kolegi ma znajomości i załatwił tak zwany wozik dealerski, prawie nowy, ale za połowę ceny. Tak oto wkroczyłem do świata, który wcześniej widziałem jedynie w amerykańskich filmach.
I rzeczywistość – przynajmniej ta nasza – mocno różni się od fabuł zza oceanu. Sądziłem, że zaraz obstąpią mnie żądni zysku sprzedawcy, obsypią komplementami, napompują moje ego i rozsnują błogie wizje doskonałości błyszczących samochodów. Nic z tych rzeczy.
To na pewno nie był świat z hollywoodzkich filmów ani nawet z „Lalki” Bolesława Prusa. Ale cóż – może tak traktowano ludzi, którzy przychodzili tu z polecenia po przecenione auta? Ponieważ jednak przećwiczono mnie, jak należy, i zmuszono do kilkukrotnego pielgrzymowania do salonu (a to po zagubiony drugi komplet kluczy, a to po poprawioną fakturę, bo z pierwszą pogoniono mnie z Wydziału Komunikacji), miałem niepowtarzalną okazję dokładnie przyjrzeć się pracy dealerów.
I ze zdumieniem stwierdziłem, że w tak kolorowej świątyni kapitalizmu PRL kwitnie w najlepsze. Najbardziej ujęła mnie sytuacja, gdy pokornie prosiłem młodą pracownicę o ową właściwą fakturę, a w tym momencie pojawił się drugi klient. Innych sprzedawców nie było, zniknęli zupełnie jak ci z Media Marktu, więc koleś poinformował moją grzebiącą w papierach panią, że przyjechał odebrać zakupiony samochód. Może jestem staroświecki, ale kupno samochodu to dla mnie nie w kij dmuchał, więc dla gościa, który dokonał takiego zakupu, starałbym się być miły. I widać nie nadaję się do tego biznesu, bo sprzedawczyni zajęta poszukiwaniem mojej faktury mocno się wkurzyła. – Zara – fuknęła.
– Przecież się nie rozdwoję. To „zara” może sobie wyobraziłem, bo rozkosznie wręcz pasowało. Może to było jednak „zaraz” z „z” na końcu. Tak czy owak był to jednak najczystszy Bareja, odegrany przez młodą, ładną dziewczynę, która komunizm zna jedynie z bajek. Tak jakby dusza zmarłej kierowniczki mięsnego wśliznęła się w ciało dealerki walczącej o tytuł Pracownicy Miesiąca.
Co ciekawe, w mięsnych dzisiaj się już tak ludzi nie traktuje. U rzeźnika i w warzywniaku jest całkiem fajnie, natomiast klimaty rodem z Barei królują w salonach samochodowych, sklepach z ekskluzywną odzieżą i marketach z elektroniką. To tam pracują teraz ludzie ważni. Sprzedają rzeczy prawie tak cenne jak kiedyś szynka, więc wydaje im się, ze też są cenni. Cóż – człowiek musi mieć jakieś złudzenia.