Autoportret pisarza, czyli smyranie po żywym mózgu
Karaibski entourage pasuje do Johnny’ego Deppa. Podczas seansu „Dziennika zakrapianego rumem” Brytyjczyka Bruce’a Robinsona ma się wrażenie, że garnitur jego bohatera skrojony według wymogów czasu akcji – późnych lat 50. – mniej pasuje do szmaragdowego oceanu i palm niż strój kapitana Jacka Sparrowa. Wrażenie déja vu potęguje podobna mimika wiecznie młodego aktora. Spastyczne grymasy nie rażą w serii o piratach, ale wyglądają karykaturalnie w filmie opartym na autobiograficznym „Dzienniku rumowym” Huntera S. Thompsona, twórcy mocno subiektywnego dziennikarstwa zwanego gonzo, gdzie opisujący sam też staje się częścią opisywanej historii. Czyżby Depp nie potrafił grać?
Świetny w odtwarzaniu przerysowanych figur w filmach Tima Burtona tu niknie w towarzystwie Michaela Rispoli i Giovanniego Ribisiego. Mimo tego na „Dzienniku zakrapianym rumem” można chwilami płakać ze śmiechu. Fantastyczne dialogi wybrzmiewają w znakomicie odtworzonych realiach wyspy z 1960 r. W książce – i filmie – Thompson ukrywa się pod postacią Kempa, dziennikarza przybywającego do Portoryko. I pogłębia wenę „smyraniem po żywym mózgu”, jak nazywa raczenie się rumem kolega z pracy i współlokator.