Ostatni taki reżim
Mieszkańcy Korei Północnej już się domyślają, że nie żyją w raju
Informację o śmierci 69-letniego Kim Dzong Ila większość 23-milionowego społeczeństwa poznała w tym samym momencie. Mieszkańcy wsi zostali spędzeni na place, na których stały megafony. Robotnicy w fabrykach i zakładach pracy usłyszeli zapowiedź, że radiowęzeł poda ważny komunikat. Taka sama informacja rozeszła się z przytwierdzonych do ścian w mieszkaniach głośników, które nadają program radiowy.
Głośniki można jedynie ściszyć, a nie wyłączyć, więc trudno było przegapić komunikat. Równo w południe spikerzy obwieścili tragiczną wiadomość. 69-letni Kim Dzong Il, sekretarz generalny Partii Robotniczej, przewodniczący Narodowej Komisji Obrony, głównodowodzący północnokoreańskiej armii i drogi przywódca, zmarł dwa dni wcześniej, 17 grudnia o godz. 8.30, z wyczerpania fizycznego i psychicznego podczas podróży pociągiem. Prezenterka telewizyjna Ri Czun Hi łkała. Razem z nią cały naród. Media państwowe donoszą, że już co najmniej pięć milionów osób oddało hołd zmarłemu, gromadząc się przed pomnikami i portretami ojca narodu Kim Ir Sena w Pjongjangu. – Ludzie będą rozpaczać, ale w duchu będą czuć ulgę, że dyktator odszedł. Martwią się jednak, co przyniesie przyszłość – mówi jeden z uchodźców z Korei Północnej redagowanemu przez dysydentów w Seulu portalowi Daily NK.
Komitety Ludowe, grupy od 20 do 40 rodzin przepojonych wiarą w system, które czuwają nad lokalnymi społecznościami, z uwagą obserwują, jakie reakcje wywołała śmierć przywódcy. – Przed ogłoszeniem śmierci Kim Dong Ila wzmocniono posterunki na granicach, obawiając się masowych ucieczek. A to oznacza, że atmosfera jest inna niż w 1994 r., kiedy zmarł Kim Ir Sen – mówi nam Jiyoung Song, koreańska ekspertka brytyjskiego Chatham House w Singapurze.