Resztki oświecenia
Salon i jego autorytety nie dostrzegają istoty sarmatyzmu i polskiego romantyzmu. Nie dostrzegają istoty polskiego ducha. Dowodem choćby książka „Resztki nowoczesności” Przemysława Czaplińskiego
Opowiem o tym, jak dzisiejsza literatura wytwarza przeszłość i przyszłość z resztek. A także o tym, że owe resztki należą do nowoczesności” – obiecuje Przemysław Czapliński w pierwszych słowach wydanej niedawno książki „Resztki nowoczesności”. Choć jest ona bardzo ciekawym punktem wyjścia do dyskusji o – jak to nazwał Malcolm Cowley – „sytuacji w literaturze”, obietnicy autor nie spełnia.
Opowiada rzeczywiście o tym, jak pisarze wykorzystują resztki, i trochę także, bardziej między wierszami, o tym, jak nowoczesność stała się resztkami. By posłużyć się jego własną metaforą literackiego recyklingu, Czapliński pokazuje nam krzątaninę śmietnikowych nurków, buszujących po wysypisku, wybierających i odnoszących do skupu to, co jeszcze zachowało jakąś wartość. Mamy wierzyć, że z dostarczonych tam resztek wyprodukuje się coś pożytecznego, ale co by to konkretnie miało być, tego już autor nie jest w stanie pokazać. Zapewnia ogólnikowo, że coś. Z tego względu esej jest raczej wyznaniem wiary niż krytycznoliterackim opisem.
Trudno przez to o mądry spór. Staną bowiem do niego nie tylko różne światopoglądy, ale też zupełnie inna wrażliwość, inne skale wartości. I zamiast rozmowy o, na przykład, współczesnej polskiej literaturze nieuchronnie zrobi się z tego kolejna typowa „dyskusja” między „Gazetą Wyborczą” a „Gazetą Polską”, w której obu stronom wystarczy pokazać tych drugich palcem w soczystym, charakterystycznym cytacie i zwrócić się do własnej publiczności: „Widzicie?! Skandal, absurd i obciach!”.
A ta potwierdzi chórem, upewniając w ten sposób samą siebie, że jest stroną właściwą.
Nie przeszkadza to widzieć tego samego i zgadzać się co do natury obserwowanych zjawisk, nadając im przeciwne znaki wartości. Wizja współczesnej literatury jako wielkiej gry w Nic, o Nic i po Nic, jako systemu znaków, które tylko pozorują, że znaczą cokolwiek i do czegokolwiek odsyłają, gdy w istocie nie znaczą nawet samych siebie, bo każdy im nadaje znaczenie, jakie chce, kiedy ją Czapliński ubiera w baudrillardowską retorykę symulakrów i różne inne „modne bzdury”, sprawia zupełnie inne wrażenie, niż gdyby powiedzieć brutalnie o braku pomysłów, bełkocie i chałturze. Mniejsza z tym.
To, co zwykliśmy nazywać salonem, jest tworem amorficznym, próby sporu z nim to – jak to ujmowała mojej śp. mama – „jakby z wodą się bić”. Każdy cios trafia w pustkę, bo salon zawsze jest nie tam, gdzie się uderzyło, tylko dookoła, i wcale niczego nie broni, tylko rechocze. A Czapliński, którego uważam – nie zaprzeczy chyba – za prominentnego członka tegoż salonu, przedstawia oto spójną, logiczną opowieść o widzeniu polskiej literatury współczesnej. Już sam tylko autoportret środowiska usiłującego zarządzać, wciąż z dużym powodzeniem, recenzjami i listami bestsellerów jest rzeczą bezcenną.