Koszmarna rodzinka supermena Cruise’a
Czas świąteczny to okazja do pogapienia się w telewizyjny ekran. I znane już filmy czasem zaskakują. Na przykład „Wojna światów”
Do kina idę z przekonaniem, że spotka mnie coś niezwykłego. Choć filmy o „obcych” rzadko zaskakują, połączenie Stevena Spielberga i Herberta George’a Wellsa dawało nadzieję.
W „Wojnie światów” urzekła mnie jedna scena: kiedy ludzie z plebejskiej dzielnicy gromadzą się wokół pęknięcia w ziemi, a potem dowiadują się, że spod asfaltu wydostaje się straszne nieszczęście. Ona oddawała jakąś dziwną kruchość ludzkości. Ale potem kataklizm był już standardowy, choć efekty nieprzeciętne.
Co mnie zaciekawiło teraz w telewizji? Po pierwsze sytuacja bohatera granego przez starzejącego się Toma Cruise’a. Nie pierwszy to ani ostatni film, którego główna postać to ojciec walczący o akceptację dzieci z rozbitego małżeństwa. Które zwykle wolą tego drugiego, bo bardziej tolerancyjny, a jeśli ma wyższą pozycję społeczną, wygrywa na starcie. To było, będzie, a jednak Cruise w roli z lekka pogardzanego starego robił wrażenie.