Pociągiem przez apokalipsę, czyli podwójna tożsamość
Literatura spod lady
Wspomnienia, wspomnienia, wspomnienia. Tylko pod koniec roku ukazały się u nas dwie pozycje, polska i niepolska, zawierające w sumie ze 30 rzutów okiem wstecz na lata wojny. Mowa tu o „Pięknie i smutku wojny” Petera Englunda i „Dziewczynach wojennych” Łukasza Modelskiego.
W pierwszej – znacznie jednak lepszej – uderza różnorodność. Przed czytelnikiem obnaża się tu zarówno niejaka Elfriede Kuhr, Niemka, w momencie wybuchu wojny licząca sobie lat 12, jak i 45-letni wówczas chirurg armii amerykańskiej Harvey Cushing. Wypowiadają się jego rówieśnik, francuski urzędnik Michel Corday, jak też Andriej Łobanow-Rostowski – rosyjski saper, w czasie walk ledwo co po dwudziestce.
Panorama i rozmaitość losów, ocen i doznań jest tu nokautująca i z taką też siłą rozszerza paletę barw w naszym, zazwyczaj czarno-białym wizerunku II wojny światowej. Łukasz Modelski zrobił, z grubsza biorąc, to samo, tyle że w odniesieniu do polskich kobiet – wówczas dziewczyn właściwie. Jeśli przegrywa z Englundem, to tylko dlatego, że ma tych wspomnień mniej.
Ale o istnieniu tych elegancko wydanych i jeszcze bardziej elegancko promowanych książek wie właściwie każdy zainteresowany. Tymczasem w podobnym momencie ukazała się pozycja, o której poza autorem i wydawcą nie usłyszał zapewne nawet pies z kulawą nogą. Książeczka malutka – ot, niespełna 150 stron, niemal kieszonkowego formatu. Zawartość jej jest jednak odwrotnie proporcjonalna do rozmiaru. „Niemka. Dziecko z pociągu” to znakomity reportaż, właściwie raport ze śledztwa, osadzony w apokaliptycznej atmosferze wkraczania Armii Czerwonej na Dolny Śląsk.
Pomijając już wątki poboczne, jak ewakuację Breslau – które dopiero za moment miało stać się Wrocławiem – w czasie której kobiety zostawiały zmarłe lub umierające noworodki w przydrożnych rowach (relacja bezpośrednia), rzecz dotyczy dwóch dziewczynek, Rozalii i Hanki, które w wieku około dwóch lat, z dobrze ponad setką innych rówieśników, znalazły się w wagonach towarowych pewnego pociągu. Miały być wywiezione na wschód, w praktyce krążyły po okolicach Śląska, zapadając na tyfus i wymierając. Rozalia i Hanka miały szczęście – w Krotoszynie po kryjomu wykradły je polskie rodziny, wyleczyły i wychowały. Miały jednak w tym szczęściu również nieszczęście – wychowywane w zrozumiałej po wojnie siarczystej nienawiści do Niemców o swoim prawdziwym pochodzeniu miały dowiedzieć się dopiero w okolicach dwudziestki. I tu rozpoczął się dla nich kolejny dramat. Dramat podwójnej tożsamości. Rozalia: „Poczułam się, jakbym dostała obuchem w głowę”. Hanka: „Nikomu się nie przyznałam, że wiem. Ciężko mi było”.
To oczywiście mikrohistoria. Bez wpływu na losy świata. A jednak książeczka ta rewelacyjnie ilustruje fakt, z którego nie zdają sobie sprawy wyłącznie idioci – że podczas wojny każdy jest ofiarą.