Poszukiwania sensu
Nowa płyta Kazika Na Żywo sprzedaje się świetnie. Szkoda, że to najgorszy album tej kreacji Staszewskiego
Oprócz płyt z utworami Kurta Weilla i Toma Waitsa to właśnie Kazik Na Żywo był zawsze najlepszym z projektów Staszewskiego. Zwłaszcza od momentu, kiedy gdzieś pod koniec lat 90. Kult, z kapeli obiektywnie ważnej i wyrazistej, stał się miazmatycznym dinozaurem, którego rację bytu wyznaczają co najwyżej koncerty podczas juwenaliów.
Kazik być może doszedł do podobnych wniosków, skoro po latach reaktywował KNŻ i postanowił wesprzeć się na kompozytorskich plecach Litzy czy Burzy. Nie zawiódł się zresztą – muzycznie to całkiem niezła płyta. Kłopot tkwi jednak w samym Kaziku, który swoje społeczne, polityczne i osobiste komentarze formułuje tutaj w formie cokolwiek bełkotliwej.
Konia z rzędem na przykład temu, kto wyjaśni, o co chodziło poecie w piosence „Hanna Gronkiewicz walczy”. Oczywiście można zrozumieć, że Kazik ma swoje zastrzeżenia do pani prezydent miasta stołecznego, jakie one jednak są – po przesłuchaniu piosenki nie sposób odgadnąć. Podobnie w „Polska Jest Ważna”, składającej się z powtarzanych na okrągło pytań w rodzaju: „Jak można jeszcze akceptować ten stan rzeczy, jak można nadal tolerować ten syf?”. Nawet w kontekście PJN odbiorca tych pytań pozostaje dość zagadkowy, a trudno mieć pewność, czy właśnie ten kontekst jest właściwy. I można tak dalej wyliczać, cytować, bawić się w analizy, ale tak czy siak staje na tym, że Staszewski – facet przecież bystry, o wyrazistych poglądach – śpiewa tu po prostu o niczym. Że źle w Polsce. Że polityka niedobra... Prawdę mówiąc, ten dobry niegdyś autor osiągnął kuriozalny poziom pokrzykiwań nastoletniego punkowca. Gorzej było chyba tylko wtedy, gdy śpiewał o Andrzeju Gołocie.
Jak się rzekło – muzycznie jest tu jednak o niebo lepiej. Litza jest jednak muzykiem znakomitym, a jego twarde riffy, doskonale podbijane bębnami Tomasza Goehsa, z miejsca zapadają w pamięć. W porównaniu ze starymi płytami KNŻ mniej tu rap metalu i wycieczek w stronę Rage Against the Machine, choć i tego nie brakuje. Głównie to jednak po prostu ostry, dynamiczny rock, gdzieś w oddali w metalu zakorzeniony, ale tak naprawdę pożeniony i z punkiem, i klimatami bliższymi ostatnim płytom Kultu. Choć, rzecz jasna, zdecydowanie lepiej zagrany.
Oczywiście można i tu przyczepić się, że wszystko to tak naprawdę archaiczne i nie ma w sobie siły, dajmy na to, „Las Maquinas de la Muerte”. Ale dajmy już spokój. Tekstowo jest tu tak źle, że na tle słów dźwięk po prostu błyszczy.
A skoro singlowe „Plamy na słońcu” słychać teraz dosłownie wszędzie, może stosowna promocja okaże się jednak panaceum na ułomności werbalne.