Elegancki urok przykurzonej legendy
George Benson jest dziś mniej ekspresyjny niż dawniej, ale wciąż bardzo zręcznie porusza się na pograniczu soulu, jazzu i popu
Występ George’a Bensona w Warszawie w lipcu 2001 r. zapamiętałem na całe życie. W drodze na koncert, pod Salą Kongresową, podczas oberwania chmury próbowałem przeskoczyć przez olbrzymie rozlewisko wody i zerwałem ścięgno Achillesa, naruszone dzień wcześniej w charytatywnym meczu piłkarskim. Mimo bólu, kulejąc, dotarłem na widownię, wysłuchałem gwiazdora, nadałem do redakcji relację i dopiero wtedy pojechałem do szpitala. Po rychłej operacji, na wielomiesięcznym zwolnieniu, miałem czas na wspomnienia o Bensonie.
Tamten jego wieczór miał typowo amerykański styl. Słynny gitarzysta i wokalista, w czarnym golfie, takich też spodniach i butach oraz srebrnej, połyskliwej kamizelce, wyglądał jak żywcem wyjęty z estrady w którymś z kasyn Las Vegas. Ale – wspomagany przez szóstkę wybornych muzyków – grał i śpiewał popisowo. Raz po raz wywoływał wybuchy oklasków. Publiczność nie wypełniła całej sali, lecz szalała z radości. A o to Bensonowi chodziło.
– Lubię dawać ludziom radość – wyznaje artysta. – W dzieciństwie śpiewałem, tańczyłem i grałem w klubach na ukulele. Potem miałem zaszczyt i przyjemność grać z największymi jazzmanami planety. Ale to nie zmniejszyło mojej potrzeby bawienia ludzi.
To bardzo szczere zwierzenie. Benson jest urodzonym showmanem, umiejętnie kreującym dramaturgię występu. To jednocześnie znakomity artysta. Współpracował z Wesem Montgomerym, Milesem Davisem, Herbiem Hancockiem, Freddiem Hubbardem. Jednak muzyka synkopowana nie wyczerpywała zasobów jego energii. Podbił także serca fanów soulu, rhythm’n’bluesa i popu. Laureat Grammy swoje płyty komponował zwykle na zasadzie „dla każdego coś miłego”. W przypadku artysty tej klasy nie oznacza to jednak komercyjnej nijakości. Jego nagrania – od jazzu przez funky i soul do muzyki filmowej – imponują zawsze poziomem wykonawstwa, oryginalnymi aranżacjami, popisem śpiewu i wirtuozerskimi solówkami gitarowymi.
Najnowszy album po staremu ułożony jest z coverów: od takich evergreenów jak „Tenderley” czy „My One and Only Love” do „I Want to Hold Your Hand” Betlesów oraz „My Cherie Amour” z repertuaru Steviego Wondera. Wykonaniom niczego nie można zarzucić, chyba tylko to, że za dużo w nich elegancji.