Trudna sztuka przekonania większości
Problem dzisiejszej polityki jest taki, że nad rzeczywistą i konstruktywną dyskusję przedkłada się pychę i pozory
Czasy mamy takie, że to, co kiedyś było normą, staje się czymś niezwykłym. A to, co niezwykłe albo nawet nienormalne, nazywamy zwyczajnym. Nie chodzi tylko o zachowanie poznańskiego dziennikarza, który zebrał pochwały za to, że zamiast nadawać relacje do swojej gazety, rzucił się na pomoc rannemu prokuratorowi, który się postrzelił. Sam dziennikarz wydawał się zdumiony, że stał się nagle bohaterem. Przyznał, że nie zrobił niczego wyjątkowego. Inni świadkowie zdarzenia mieli dylemat. Dylemat coraz powszechniejszy w mediach, co ważniejsze – kariera czy ludzkie zdrowie i życie. Kariera czy przyzwoitość?
Innym przykładem normalności, która jednak nie zdarza się często, było ostatnie posiedzenie komisji sprawiedliwości z udziałem ministra Jarosława Gowina. Posłowie opozycji nie mogli wyjść ze zdumienia, że minister, zanim jeszcze coś zrobił, podzielił się swoimi planami z sejmową większością. Niby powinno to być naturalne. Konstytucja wskazuje przecież, że to parlament sprawuje kontrolę nad rządem. A więc kto, jak nie poseł, ma prawo wiedzieć, co zamierza minister. Zachowanie Gowina jest jednak chlubnym wyjątkiem. Bo owszem, ministrowie zjawiają się w Sejmie, ale niemal wyłącznie wtedy, gdy są do tego zmuszeni.
A więc gdy tak już nabroją, że nie mają wyjścia i muszą się tłumaczyć.
Tak było w przypadku Radosława Sikorskiego, który z nieukrywaną niechęcią tłumaczył posłom swoje berlińskie stanowisko, tyle że już po fakcie. I robił to tylko przez chwilę, bo miał przecież ważniejsze sprawy. Albo z ministrem Arłukowiczem, który wsadzony na minę przez swoją poprzedniczkę był zmuszony ją rozbrajać na oczach wściekłych pacjentów. Arłukowicz jest tu nawet usprawiedliwiony, bo wcześniej nie mógł zaprezentować posłom projektu reformy. Weszła w życie od nowego roku, a minister przyszedł do resortu niemal po fakcie.
Inni ministrowie, jak się wydaje, czasu mają w nadmiarze, a i tak z możliwości konsultacji nie korzystają. I to zdumiewa, bo nic przecież tak nie łagodzi obyczajów ani nie wpływa budująco jak okazanie szacunku swoim oponentom. Przy okazji sejmowych posiedzeń ministrowie mieliby też okazję wyłapać słabe punkty swoich pomysłów. Wciągnięcie opozycji do prac nad ustawami to przecież polityczne mistrzostwo. Oczywiście nie oznaczałoby to powszechnej zgody. Nie o nią przecież chodzi. Ale też debata może być korzystna dla wszystkich stron. Tak zresztą jak dawno już niewidziana w polskim życiu publicznym kontynuacja.
Problem dzisiejszej polityki jest taki, że nad rzeczywistą dyskusję przedkłada się pychę i pozory. Pozornie więc władza prowadzi np. najważniejsze sejmowe śledztwa, wydając wyroki we własnej sprawie.
Kiedyś Kazimierz Marcinkiewicz opowiadał, jak bardzo był zdumiony po rozmowie z Margaret Thatcher. Ta żelazna premier, która przywróciła świetność Wielkiej Brytanii, wprowadzając niepopularne reformy, zapytała polskiego premiera, czy większość w Polsce akceptuje zmiany, o których jej opowiadał. Kiedy dowiedziała się, że nie ma takiej zgody, była ogromnie zdziwiona. Jak to – powiedziała – ja nie odważyłabym się na coś, na co nie uzyskałam społecznego przyzwolenia.
I dodała, że największa sztuka w polityce to umieć przekonać większość, że wprowadzenie nawet najtrudniejszych zmian jest konieczne. Nic dodać, nic ująć. Nigdy nie jest za późno, by uczyć się od najlepszych.