Ballada o rosole ugotowanym bez kostki
Dawniej, gdy chciałem zaszpanować w towarzystwie, mówiłem, że znam Monikę Olejnik. Dziś dają się na to złapać jedynie emeryci
Ostatnio jechałem tramwajem i podsłuchałem rozmowę dwóch 17-latków. Jeszcze parę lat temu gadaliby o wyższości kokainy nad heroiną albo o tym, gdzie można kupić najbardziej walące ecstasy. Teraz jednak z charakterystyczną dla ich wieku pasją dyskutowali o sposobie przyrządzania jajek. Cmokali, wznosili oczy ku niebu i gładzili się po brzuchach. Nawet nie miałem pojęcia, że zwykłe jajo można przygotować na tyle sposobów!
Z przyjemnością, acz i rosnącym poziomem trójglicerydów obserwuję eksplozję kuchenności w Polsce. Ludzie rzucili się do palenisk oraz piecyków i pichcą na potęgę. Jakiś czas temu, gdy chciałem zaszpanować w towarzystwie, mówiłem, że znam Monikę Olejnik, ale teraz dają się na to złapać jedynie emeryci. Kiedy jednak wspomnę, że byłem na kolacji u autorki najlepszego w Polsce bloga kulinarnego „White plate” i kosztowałem wszystkich sześciu rodzajów przyrządzonego w domu chleba na zakwasie, a co więcej nauczyłem ją pić wódkę, o – to wtedy moje notowania rosną jak dolar po odtrąbieniu jego śmierci.
Tym dziwniejsze jest to, jak mocno trzymają się wszelkie erzace, zastępowacze i chemiczne ulepszacze. I nawet nie idzie o to, że zjadamy wędliny składające się głównie z wody. Bo czegóż się spodziewać po jedzeniu wytwarzanym w fabrykach? Smutne jest to, że nawet we własnej kuchni nie wyobrażamy sobie życia bez glutaminianu sodu.
Otóż moja żona postanowiła zrobić pierwszy w życiu rosół.
W czasach kulinarnej globalizacji to dość zwyczajne, że świetnie wychodzi jej pad tai, a hummus robi lepszy niż w Libanie, ale z pradawnym polskim rosołem do tej pory nie miała odwagi się zmierzyć. Nic dziwnego, że gdy się ośmieliła, szukała pomocy u bardziej doświadczonych gospodyń. Konkretnie u niani, będącej osobą dość starej daty, oraz u Ukrainki, która większość życia spędziła na ukraińskiej wsi, w krainie very slow food.
I – rzecz niesamowita – obie panie nie wyobrażały sobie ugotowania rosołu bez kostki rosołowej. Kiedy moja żona deklarowała, że chce zrobić rosół z kury, a nie ze skondensowanych E wymieszanych z solą, patrzyły na nią jak na wariatkę.
Dodawanie kostki rosołowej do rosołu jest trochę jak dodawanie jajek z proszku do jajecznicy. Albo Zbigniewa Hołdysa do programu publicystycznego. A jednak kostka ma swych fanatycznych zwolenników pochodzących z kręgów – wydawałoby się – skazanych na tradycję. To pokazuje, jak głęboko wżarli się w nasze mózgi oraz żołądki producenci rozmaitych świństw i świństewek.
A skoro jesteśmy przy kuchni. Uważajcie na książki kucharskie zachodnich czarodziejów patelni. Oni sami w sobie są super, ale tłumaczenia ich dzieł bywają, hm, specyficzne. Na stronie 131 księgi „Apetyczna panna Dahl” autorstwa Sophie Dahl, zachwalanej przez Jamiego Oliviera, możemy przeczytać: „Obchodziłam moje 22. urodziny (…) tańcząc przy piosenkach Donny Lato”. Jak myślicie: chodzi o kuzynkę Grzegorza Laty czy może o Donnę Summer?
A tak na marginesie – rosół był znakomity!