Byleby było jakoś. Bylejakość
Na masową skalę wraca PRL-owski szantaż: zrobi się albo byle jak, albo w ogóle
Na mojej półce z książkami najrzewniej wyglądają te z czasów zdychającego „prylu”. Właściwie sam się dziwię, że jeszcze ich nie wyniosłem i nie wymieniłem na porządne wydania. Okładki z nielakierowanego kartonu, skudłaconego i zwijającego się w ośle uszy, zamazane fatalnej jakości farbą, a między nimi sterta burych, źle przyciętych kartek, na dodatek wysypujących się, bo sklejony byle jak grzbiet pękł już przy pierwszym otwarciu takiego „woluminu”.
Miałem wtedy do czynienia z wydawaniem pism oraz książek i wiem, jaki był mechanizm produkowania tych potworków. Otóż najpierw towarzysze sztuki drukarskiej powiadali: możemy zrobić tak na błysk, ale za pięć lat, ale jeśli chcecie na szybko, to musicie spuścić z jakości. I wydawcy się zgadzali. A potem okazywało się, że na książkopodobny bubel i tak trzeba czekać tyle samo, a następna rozmowa szła już: jeśli w ogóle ma być...