Wyścig na kompromitacje
Gdyby wierzyć Palikotowi i Millerowi, na lewicy będą panować stosunki iście braterskie. To prawda. Nie wiadomo tylko, kto w tej parze będzie Kainem, a kto Ablem
Im więcej politycy mówią o pokoju i miłości, tym pewniejsze, że szykują się do wojny. Niech więc nie zwiedzie nas retoryka liderów Ruchu Palikota i starych wyg z SLD, którzy po pierwszych powyborczych złośliwościach postanowili zalać się lukrem. Taktyka może być różna, ale cel jest jeden: osłabić konkurencję. Na politycznym rynku nie ma wszak miejsca i na Palikota, i na SLD. Ktoś będzie musiał ustąpić. Ale niech się państwo nie cieszą, nie od razu.
I jeden, i drugi wiedzą przecież, że czasu jest sporo – prawdziwy sezon wyborczy rozpocznie dopiero elekcja prezydenta w czerwcu 2015 r. Kilka miesięcy później znów pójdziemy do urn, by wybrać parlament. Kalendarz ten, jeśli zostanie dotrzymany, a przecież przez te trzy lata wszystko może się zdarzyć, jednoznacznie promuje Ruch Palikota.
Dlaczego? Bo Janusz Palikot to świetny kandydat na prezydenta: elokwentny, zdecydowany, młodszy i bardziej światowy od Komorowskiego. A że obrzucał łajnem śp. prezydenta Kaczyńskiego, że jest symbolem „przemysłu pogardy”, że odpowiada za sprowadzenie polityki do przepychanek w rynsztoku? Cóż, wyborcom, o których będzie zabiegał, czyli elektoratowi Platformy i lewicy, to nie przeszkadza, a już na pewno nie będzie przeszkadzało za kilka lat. Jeśli nie popełni poważnych błędów, to może liczyć na znacznie lepszy wynik niż zeszłoroczne 10 proc., a to z pewnością dodałoby skrzydeł całej jego formacji.
SLD nie ma kontrkandydata: Leszek Miller będzie dobiegał siedemdziesiątki, Kalisz, Piekarska czy nawet Olejniczak to politycy zupełnie innego kalibru, a młodszych na horyzoncie brak. Teoretycznie wszystko mogłoby się zmienić, gdyby postkomuniści weszli do rządu i wykreowali charyzmatycznego ministra, który pociągnąłby listę wyborczą, ale stawianie takich hipotez dziś to wróżenie z fusów. Zanotujmy więc: w tej kategorii punkt dla Palikota.