Nic nic nie znaczy
Zgorzkniały i pogubiony. Taki obraz Jarosława Iwaszkiewcza wyłania się z trzeciego, ostatniego już tomu jego „Dzienników”
1 grudnia 1971 r. Jarosław Iwaszkiewicz otrzymał doktorat honoris causa Uniwersytetu Warszawskiego, a sześć dni później uczestniczył w otwarciu VI Zjazdu PZPR. W dzienniku, którego trzeci i ostatni tom ujrzał właśnie światło dzienne, podsumował obie imprezy jako „wspaniałe i imponujące”.
Nie pisał tego jakiś partyjny wyrobnik słowa, lecz subtelny poeta i wyrafinowany eseista, meloman i esteta, Europejczyk, dyplomata, a przy tym – niezależnie od aktualnej kondycji materialnej – pan z panów, który wprawdzie wdepnął w mieszczaństwo, ale jakby przez pomyłkę czy dla żartu. Czytam teraz jego „Dzienniki” od początku do końca i kolejny, jeszcze jeden raz, zadając sobie to samo pytanie: jak to było możliwe?
Jak człowiek, który ze łzami szczęścia przyjął wybór Karola Wojtyły na Stolicę Piotrową, który rozumiał i krajowe, i międzynarodowe implikacje tego faktu („Z tego poniżenia, w jakim trzymali nas Ruscy, Niemcy, z tych szyderstw, w jakich nas trzymali Żydzi amerykańscy, nagle ten splendor...”), mógł po roku, przyjęty przez Gierka, przyrównać go do papieża („Wczoraj audiencja u E.G. trwała całe trzy kwadranse. Ale tak samo jak w kwadransowej audiencji u papieża uderzył mnie fakt, jak bardzo zwyczajni są ludzie, którym Bóg »powierzył honor Polaków«”). A cóż wybranie przez czerwonych takiego czy innego genseka miało wspólnego z honorem, a tym bardziej z Bogiem?
W kącie schowana przyjaźń
Czesław Miłosz pisał o nim z ironią:
Z barwnych kamieni składał gospodarstwo
Publicznym sprawom obcy Iwaszkiewicz,
Mówca późniejszy, tudzież obywatel
Pod naciskami twardej konieczności.