Przełamując granice
Kajakiem, pontonem, tratwą… okrętem wojennym. Wyobraźnia i brawura Polaków chcących uciec z PRL bywały bliskie szaleństwu
Kuter rybacki „Walery” wypłynął 27 czerwca 1951 r. o godzinie 21.15 z kołobrzeskiego portu . Nie było w tym nic nadzwyczajnego. Ot, zwykła, mała jednostka z siedmioosobową załogą, niezbyt czysta i nieznośnie wręcz przesiąknięta zapachem ryb wyruszała jak zwykle na rutynowy połów. Normy narzucone przez centralę były zabójcze, wypływano więc często.
W zasadzie jedynym, co odróżniało ją od sześciu towarzyszących jej bliźniaczych kutrów, był fakt, że w zbiorniku na wodę siedziało dwóch zanurzonych po pas ludzi – zziębniętych i mocno już przyduszonych. No, może jeszcze to, że dłoń jednego z rybaków stojących na pokładzie cały czas nerwowo zaciskała się na kolbie ukrytego w kieszeni pistoletu. Nie chciał go użyć, ale zrobiłby to. Zaledwie sześć lat minęło od wojny – młodzi mężczyźni nie mieli wtedy większych problemów z używaniem broni. „Nas jest pięciu, a ich dwóch – myślał. – Nie powinno być problemu, ale to twarde chłopy, kto wie, co im do głowy strzeli”.
Powoli zapadał zmrok. Gdy ściemniło się zupełnie, pięciu konspiratorów obezwładniło dwóch pozostałych rybaków i zamknęło ich w kabinie – pistolet okazał się potrzebny jedynie jako straszak – zgaszono światła pozycyjne, a chwilę potem również kurs. Kuter popłynął w noc. W stronę Szwecji.
Kraj podwójnej moralności
Józef Tchorek i Mieczysław Nycz ucieczkę planowali od dawna, tyle że niezależnie od siebie. Pierwszy chciał po prostu uciec – jako były AK-owiec był obiektem mocno doskwierającego zainteresowania bezpieki, drugi zaś miał zamiar dołączyć do ojca w Kanadzie. – Chcąc egzystować w tym systemie, trzeba było umieć okłamywać samego siebie i mówić wbrew swoim przekonaniom – wspominał z goryczą Nycz. – Trzeba było mieć dwie moralności, a że byłem wychowankiem Polski przedwojennej, w tym nowym systemie nie mogłem się odnaleźć.
Obaj w tym samym momencie odbyli dwuletnią służbę w Marynarce Wojennej, a po jej ukończeniu zostali na Pomorzu i zatrudnili się jako rybacy. Kiedy poznali się na kursie szyprów, od słowa do słowa, stało się jasne, że chcą tego samego. – Wypiliśmy sobie po dwa w barze i idziemy – mówi Nycz. – Po chwili Józek przystanął, patrzy w dal i mówi: „Ciekaw jestem, co tam się kryje za horyzontem”. Ja mu na to, że mnie też to ciekawi. „Tam musi być inny ląd, inne życie”. Spojrzał mi w oczy i mówi: „Może za morze?”. Ja na to: daj nam Boże.