Nieblaknący wdzięk słynnego niebieskiego prochowca
Wiadomość, że wkrótce do sklepów trafi album "Old Ideas" z premierowymi piosenkami Leonarda Cohena, elektryzuje fanów
Uwielbiany przez kobiety, podziwiany przez mężczyzn bard jest bowiem u nas artystą kultowym. Urodził się w Montrealu w rodzinie żydowskich emigrantów ze wschodnich kresów dawnej Rzeczypospolitej. Babka podobno mówiła po polsku. Wystartował ostro. Jego tomy poezji takie jak „Let Us Compare Mythologies” z 1956 r., tak jak powieści „Ulubiona gra” (1963) i „Piękni przegrani” (1966) zyskały uznanie.
Początek kariery piosenkarskiej wiąże się z Judy Collins, która w 1966 r. nagrała jego balladę „Susanne” i przy której boku rok później debiutował w nowojorskim Central Parku. Dostrzeżony przez Johna Hammonda, słynnego łowcę talentów z Columbii, stał się w latach 70. niezwykle popularny.
W Polsce songi Kanadyjczyka poznawaliśmy z tłumaczeń. Ikonę z Cohena na przełomie lat 70. i 80. zrobili, Maciej Zembaty, najbardziej zasłużony z popularyzatorów, Maciej Karpiński i Jacek Kleyff z Salonem Niezależnych.
W 1981 r. „Solidarność” zaprosiła Cohena na Festiwal Piosenki Prawdziwej, ale nie przyjechał. Zjawił się w 1985 r., by dać koncerty w Poznaniu, we Wrocławiu, w Zabrzu i Warszawie. Pamiętam stołeczny koncert pieśniarza. Salę Kongresową oblegały tłumy. Kto zaryzykował połamaniem kości i zdołał wedrzeć się do środka, nie żałował. Był to wspaniały recital ze starymi hitami w rodzaju „Sisters of Mercy”, „So Long Marianne”, „Hallelujah”, „Famous Blue Raincoat” i z zupełnie świeżym wtedy przebojem „Dance Me to the End of Love”.
Cohen nigdy się nie spieszył. W jego karierze zdarzają się przerwy spowodowane dłuższymi okresami medytacji w klasztorach buddyjskich. Podczas jednej z takich sesji okazało się, że jego menedżerka Kelley Lynch „wyczyściła” mu konto. Gdy zaalarmowany opuścił w 2005 r. centrum zen Mount Baldy pod Los Angeles, miał w banku zaledwie 150 tys. dol., i to zajęte na poczet zaległych podatków. Wygrał sprawę z Lynch, ale odzyskanie zasądzonych jej 8 mln dol. wydaje się do dziś mało realne. Pewniejszym sposobem na poprawę sytuacji finansowej była światowa trasa koncertowa. Nim na nią wyruszył w 2008 r., odwiedził w 2007 r. Warszawę, by w Studiu im. Agnieszki Osieckiej zaśpiewać dwie piosenki w wieczorze promującym płytę „Blue Alert" Anjani Thomas, swej towarzyszki życia.
W 2008 r. polska publiczność owacyjnie przyjmowała jego występy we Wrocławiu i w Warszawie.
W nieprzytulnych warunkach stołecznego Torwaru bohaterowi wieczoru udało się stworzyć intymną atmosferę. Zaśpiewał ponad 20 piosenek, m.in. „Everybody Knows” i „In My Secret Life” z kilku płyt powstałych w zapoczątkowanej w 1988 r., a trwającej do dziś współpracy artysty z kompozytorką Sharon Robinson. Podobny charakter miał w tym samym miejscu występ doskonale dysponowanego Cohena w 2010 r.
Ci, którzy byli na tamtych koncertach, i ci, którzy znają Kanadyjczyka tylko z płyt, na pewno sięgną po jego najnowszy album „Old Ideas” (Sony Music). Jak zawsze ze znawstwem śpiewa o miłości, ale songi takie jak „Going Home” czy przebojowe „Different Sides” brzmią też jak czynione komuś bliskiemu zwierzenia o pasjach i rozterkach długiego życia. Chciałoby się tych strof, tej subtelnej muzyki posłuchać jeszcze kiedyś na żywo. Najlepiej w Polsce, gdzie artysta jest tak kochany i gdzie właśnie wyszła płyta Lory Szafran „Sekrety życia według Leonarda Cohena”. So long, Leonard!