Odpłynął kolorowy motyl polskiej piosenki
Straciliśmy Irenę Jarocką, piosenkarkę, ale też ciepłego, skromnego człowieka, dla którego najważniejsza była rodzina
Co chwila ktoś odchodzi. Parę tygodni po obrosłym skandalami pogrzebie Violetty Villas, w zupełnie innej atmosferze na warszawskich Powązkach pożegnaliśmy Irenę Jarocką. Obdarzona talentem, może mniej przebojowym od innych, nigdy nie starała się istnieć za wszelką cenę.
Należała do uzdolnionej generacji. Urodzona w 1946 r. była równolatką Krzysztofa Krawczyka, młodszą o rok od Maryli Rodowicz i Zdzisławy Sośnickiej, z kolei starszą o rok od Urszuli Sipińskiej i Krystyny Prońko, a o cztery lata od Anny Jantar. Ci piosenkarze startowali w latach 60. XX w.; czas przerzedził to grono, ale niektórzy radzą sobie w show-biznesie do dziś.
Jarocką zawsze kojarzono z Wybrzeżem. Po maturze bez powodzenia zdawała na architekturę. Ukończyła Studium Nauczycielskie Wychowania Fizycznego i Biologii. Amatorsko śpiewała w chórze katedry oliwskiej, jej predyspozycje dostrzegła legendarna śpiewaczka Halina Mickiewiczówna, Irena najwięcej skorzystała w Gdańskim Studiu Piosenki pod kierownictwem Renaty Gleinert (wśród jej licznych wychowanków była też m.in. Grażyna Łobaszewska). Jarocka od 1966 r. regularnie pojawiała się w Opolu, w 1968 r. debiutowała w Sopocie.