Róża i kraj zły
Pierwszy raz w polskim filmie tak uczciwie i drastycznie pokazane zostały zbrodnie Armii Czerwonej i zwykłych bandytów podających się za wyzwolicieli
Róża" to najlepszy dotąd film Wojciecha Smarzowskiego. Perfekcyjnie zagrany przez Marcina Dorocińskiego (Tadeusz) i Agatę Kuleszę (Róża). Znakomicie sfotografowany, oszczędny, a mimo to robiący wielkie wrażenie. Z dobrych i bardzo dobrych aktorów drugiego planu na szczególne wyróżnienie zasługuje Edward Linde-Lubaszenko jako pastor.
Nie poddawajmy się jednak morzu banałów, którymi próbuje się ten film opakować. Tak, jest to film o miłości (przepiękny zresztą), ale nie opowiada o „miłości niemożliwej". Jego bohaterów nie rozdziela klątwa bogów ani odwieczna rodowa waśń. Ich miłość jest jak najbardziej możliwa i prawdziwa. Połowa dzisiejszej Polski to owoc takiej miłości – ludzi potrzaskanych przez wojnę i dwa totalitarne imperia, którzy mimo to próbowali budować od nowa swe domy i swoje życie.
Nie jest to także – jak chcą niektórzy – uniwersalna opowieść o tym, jakie zło niosą wojny. „Róża" jest bardzo mocno zakotwiczona w konkretnym punkcie naszej historii i wskazuje jasno na sprawców. Pierwszy raz w polskim filmie tak uczciwie i drastycznie pokazane zostały zbrodnie Armii Czerwonej, sowieckich maruderów i zwykłych bandytów podających się za wyzwolicieli. Także obraz polskich bojowników „o wolność i demokrację" kroczących u boku czerwonoarmistów jest do bólu prawdziwy.
Takie to proste: były AK-owiec, Mazurka Róża, spustoszone ziemie, przesiedleńcy spod Wilna, sowieckie patrole grabiące, co popadnie i gwałcące każdą napotkaną kobietę, polscy komuniści tropiący wrogów ustroju i ubeckie kazamaty. W nowych książkach o polskiej historii znajdziemy to wszystko od dawna. Wstyd, że na takie obrazy na celuloidzie trzeba było czekać niemal 70 lat od 1945 r., a jeszcze większy – że niemal ćwierć wieku od Okrągłego Stołu.