Depresja hipnotyzująca
Po ośmiu latach od „Bubblegum” ukazuje się nowa solowa płyta Marka Lanegana. „Blues Funeral” jest dokładnie takie, jak mówi tytuł albumu
Mark Lanegan ceniony był dotąd chyba trochę na wyrost. Jasny, dosk0nały, schrypnięty głos zmęczonego barda czy płyty nagrane ze Screaming Trees, Queens of the Stone Age, The Gutter Twins, Twilight Singers czy Isobell Campbell jakoś to cenienie tłumaczyły. Rzecz jednak w tym, że muzyk wyłaniał się z nich jako postać może i bardzo wyrazista, ale jednak drugoplanowa. Miał charyzmę, ale nie charakter. „Blues Funeral" zmienia ten wizerunek. To nie jest już krążek młodego faceta, który zachłyśnięty swoim talentem miota się na wszystkie strony, chcąc spróbować sił w każdym dostępnym gatunku – co było sporym minusem „Bubblegum". To utwory świadomego i opanowanego muzyka, który znalazł swój styl.
Znalazł, choć może lepiej powiedzieć – dorósł do niego. W końcu przez praktycznie całą, ponaddwudziestopięcioletnią karierę przewijały się u niego monotonne, lekko transowe songi w barowo-skacowanym klimacie. Wcześniej jednak zagłuszały je punkowe wtręty, jakieś eksperymenty czy po prostu skłonność do rockowego hałasowania. Tym razem natomiast Lanegan zagrał po prostu kilkadziesiąt minut posępnych ballad, wpisujących go w świat rozpościerający się od Dylana do Waitsa i od Nicka Cave'a do Stuarta Ashtona Staplesa. Ba, momentami przypomina nawet Leonarda Cohena, gdyby tylko ten ostatni cenił sobie brzmienie przesterowanej gitary.