Kto rządzi kinder-biznesem?
Mrozy i śnieżyce zapędziły do rozmaitych babylandów rodziców z ich pociechami. I ja w tym tłumie byłem. I zauważyłem, że spędzam czas w spelunie. Tak jest, istnieją mordownie też dla dzieci
Doszedłem do tego wniosku w warszawskim centrum handlowym Blue City, które ma jedno z najbardziej obskurnych miejsc rozrywki dziecięcej, jakie widziałem w życiu. Łomot tam panujący właściwie uniemożliwia dochodzenie do jakichkolwiek wniosków i ja też pogrążyłem się w tępym stuporze, z którego wyrwał mnie jednak obrazek z wiszącego nade mną telewizora, w który się bezwiednie wpatrywałem. Telewizorów wokół było mnóstwo, w jednych leciały krwawe kreskówki, w innych teledyski nieznanych mi gwiazdek. A w pudle nade mną akurat przeprowadzano sekcję zwłok anakondy. Nie kłamię. Jakiś człowiek rozcinał gigantycznego węża i zaczął przeglądać jego wnętrzności, coś przy tym tłumacząc, ale rzecz jasna nie sposób było usłyszeć jego wywodów.
To już było przegięcie. Te bebechy anakondy mnie otrzeźwiły. Prawie siłą wyciągnąłem mojego szkraba z kulek (opór złamałem sprytną obietnicą, że pooglądamy fontannę; tę akurat mają w Blue City elegancką) i wyprowadziłem z tego piekielnego miejsca. Przyrzekłem sobie, że już nigdy nie przyprowadzę syna do takiej dziecięcej speluny, i złamałem obietnicę tydzień później. Co prawda w Hulakuli nie ma telewizorów z szatkowanymi dusicielami, a narzędzia dziecięcej swawoli nie są zapyziałe, ale hałas, tłum i pobliska kręgielnia z barem nie czynią z niej raju. O nie.