Islandia wychodzi z piekła
Rząd w Reykjaviku pozwolił upaść największym bankom. Ryzyko się opłaciło
Jako że w Islandii nie znajdziemy ani jednego kilometra linii kolejowej, warunkiem normalnego funkcjonowania na tej wietrznej i chłodnej wyspie jest posiadanie dobrego samochodu. W pierwszej dekadzie XXI w., gdy kraj przeżywał gospodarczy boom, a Islandczycy gwałtownie się bogacili, na ulicach Reykjaviku pojawiło się sporo luksusowych aut. Najpopularniejsze były range rovery: w samym 2007 r. sprzedano ich na wyspie aż 367 – więcej niż w Szwecji i Danii razem wziętych, choć państwa te mają łącznie 50 razy więcej mieszkańców niż Islandia.
Rok później eleganckie SUV-y, należące najczęściej do bankierów i młodych, ambitnych menedżerów, zyskały złowieszczy przydomek: range rovery zaczęto nazywać „game overs".
Na początku października 2008 r. na Islandii wydarzyła się katastrofa, którą można by porównać jedynie z równoczesnym wybuchem wszystkich tamtejszych wulkanów i gejzerów oraz utratą głosu przez Björk. Załamał się cały system finansowy, upadły trzy wielkie banki, a klienci w popłochu opróżniali bankomaty, obawiając się, iż z dnia na dzień ich wieloletnie oszczędności bezpowrotnie wyparują. Widmo biedy zajrzało w oczy tym samym ludziom, którzy jeszcze do niedawna żyli w nowobogackiej euforii i w podnieceniu głaskali swoje lśniące limuzyny. Wydawało się, że wyspa zbankrutuje, a po siedmiu latach tłustych przyjdzie 77 lat chudych. Islandczycy zostali brutalnie wyrwani z pięknego snu i wtrąceni w otchłań koszmarnego kryzysu.