Mistrzowie teorii antykryzysowych w praktyce
Unia Europejska od lat przoduje w walce z kryzysem. Na papierze
Nasza ukochana Unia, a zwłaszcza jej awangarda, czyli strefa euro, będzie wkrótce miała (co tam, już prawie ma!) najlepsze na świecie przepisy antykryzysowe. Podobnie jak PRL miała podobno najlepsze na świecie przepisy o ochronie środowiska naturalnego. Jak owo środowisko naturalne wyglądało za późnego Gierka czy każdego Jaruzelskiego, wiedzą wszyscy, którzy wówczas żyli. A wyglądało, zaświadczam jako jeden z nich, beznadziejnie. Czyli całkiem podobnie, jak dziś wyglądają gospodarki wielu państw UE.
Już obowiązujący od wielu lat traktat z Maastricht wprowadził na obszarze Wspólnoty wiele postępowych zabezpieczeń przeciw gospodarczemu krachowi. Kto by nie pamiętał tego bezkonkurencyjnego – w skali całego globu – zestawu reguł. Państwom należącym do UE nie wolno na przykład przekraczać 3 proc. deficytu finansów publicznych do PKB, a także 60 proc. długu finansów publicznych do PKB.
I co? I nic. Chyba – jeśli mnie pamięć nie myli – to Niemcy i Francuzi jako pierwsi złamali większość z tych ustaleń. A kto wielkiemu zabroni łamać, co mu się żywnie podoba? No kto?
Po Niemcach i Francuzach poszło już gładko, a kryzys finansowy cały ten proces jeszcze bardziej przyspieszył. Ustalenia traktatu z Maastricht łamały chyba wszystkie państwa członkowskie i niemal we wszystkich punktach. I tak się dzieje do dziś; z nielicznymi wyjątkami, jak dziwacznie postępująca i już choćby z tego powodu zupełnie niemieszcząca się w faktycznych standardach UE Estonia, która nie dość, że ostro ścięła dług publiczny, to jeszcze – nie wiedzieć czemu – uporczywie trzyma na wodzy deficyt budżetowy.
Unia Europejska nie byłaby sobą, czyli Unią Europejską, gdyby na ten kryzys nie odpowiedziała długą serią szczytów i narad, a zaraz potem kolejnym traktatem (czy też umową międzyrządową), który ma – rzecz jasna, tylko w teorii – „podnieść antykryzysową zdolność państw tego przodującego regionu świata na jeszcze wyższy poziom".
I to się właśnie na naszych oczach dokonuje. Umowa o unii fiskalnej nałoży na państwa, które zdecydują się do niej przystąpić, tak wyśrubowane zasady, że mucha (kryzysu) nie siada. Pakt określa np. jasno, jaki budżet można uznać za zrównoważony. Otóż taki, w wypadku którego deficyt strukturalny (a więc notowany w czasie szybkiego wzrostu gospodarczego) wynosi nie więcej niż 0,5 proc.! Czyż to nie iście rewolucyjna zmiana? Tym bardziej, jeśli zważyć, że nowej reguły trzeba się będzie trzymać pod groźbą kary?
Owszem. Tyle że zarówno z tą jak i pozostałymi regułami zapisanymi w pakcie fiskalnym będzie tylko jeden, ale za to ten sam co zawsze kłopot: niewiele państw będzie się do nich stosowało.
Przedsmak tego już mamy. A to Hiszpanie napomykają, że ich deficyt sięgnie jednak 5,8 proc. PKB zamiast obiecanych 4,4 proc., a to Holendrzy przyznają, że nie uda im się zbić deficytu poniżej 3 proc. nawet w 2013 r. Itp., itd.
Aleuwaga: nie ma się czego bać. Przecież przodujący Europejczycy właśnie po to umieścili w pakcie klauzulę, która stanowi, że dopuszczający do nadmiernego deficytu może spać spokojnie, jeśli powstał on (ten deficyt) z "niezależnych od niego powodów". A kto udowodni, że nie powstał?