Si vis internetum...
Parę ostatnich miesięcy uświadomiło wreszcie decydentom politycznym ekonomicznym/medialnym (od Kairu, przez Nowy Jork, po Warszawę), że internet nie jest nowinką techniczną, zabawką elektroniczną, gadżetem postępu, tylko straszliwą dźwignią, szalejącą ośmiornicą, sieczkarnią o sile młota pneumatycznego, która kiedy chce—wywraca wszystko do góry nogami.
Miliardy użytkowników klawiatury upajają się czymś, co już nazwano „bezsensownym pięknem buntu", i co — ku przerażeniu dotychczasowych sterników globu—z wolna zaczyna krystalizować sobie sensy czyli cele nader sensowne, rozliczające nienaruszalny, wydawałoby się, porządek hierarchiczny świata, i nieśmiertelny, jak sądzono, panteon ziemskich bóstw. Od banków zaczynając. Miliony razy powtórzone pytanie: dlaczego przez szalbiercze działania bankierów nie cierpią wielkie banki, lecz zawsze państwa i pauperyzowane społeczeństwa — musi prędzej czy później dobrać się wstrząsowo do tyłka bankierom. Banki krzywdzą, produkują megakryzysy, i nie upadają (bo są chronione odgórnie), przy czym wyjątek, jakim była plajta Lehman Brothers, nie ma tu nic do rzeczy, gdyż bank ten został wykończony przez swego śmiertelnego rywala, ustosunkowany bank Goldman Sachs, a więc padł wskutek dintojry podczas wzajemnej wojny banków–gangów. Dzięki internetowi nie da się już skutecznie powielać odwiecznego chrzanienia na temat błogosławionej roli „wolnego rynku", ględ o racjonalności kapitalizmu, bzdur o dobroczynnej centralizacji (Bruksela), dytyrambów hagiografujących liberalizm, tudzież rytualnych pierdół o tradycyjnej demokracji jako wszechstronnemu remedium. Demokracja elekcyjno–przedstawicielska, skorumpowana do szpiku „listami partyjnymi" i kłamliwą medialną demagogią (a często także fałszerstwami, „cudami nad urną"), przegrywa z demokracją internetową, gdzie co prawda pełno jest miejsca również dla czubków, ale gdzie niczego nie da się ukryć, wszystko wyłazi spod brudnej kołdry.