Arcybolesna prezydentura
Trudne zadanie odkłamywania i wyjaśniania katastrofy smoleńskiej wymaga wsparcia ze strony najwyższych władz. Od początku go brakowało. Zwłaszcza w przypadku prezydenta
Buda Ruska na Sejneńszczyźnie 10 kwietnia 2010 r. Bronisław Komorowski odpoczywa z żoną. Od kilkunastu minut to już nie jest spokojny sobotni poranek. Do marszałka Sejmu po raz drugi dzwoni minister spraw zagranicznych. – Nasz dom na wsi ma blaszany dach. Przez to jest słabo z zasięgiem. Wyszedłem na zewnątrz. Padły dwa zdania. Że prawdopodobnie nikt nie przeżył i „szykuj się", bo zaszła okoliczność przewidziana w konstytucji.
Tak rok później Bronisław Komorowski wspominał dzień katastrofy smoleńskiej w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej". Po telefonie od Radosława Sikorskiego ruszył do Warszawy.
Przejęcie władzy
Okoliczności, w jakich marszałek Sejmu uznał się za głowę państwa, do dziś budzą kontrowersje. Według współpracowników Lecha Kaczyńskiego Komorowski za bardzo się pospieszył, czym mógł naruszyć prawo. Około godz. 11 do prezydenckiego prawnika Andrzeja Dudy zadzwonił szef Kancelarii Sejmu Lech Czapla. Poinformował, że w związku z zaistniałą sytuacją marszałek zamierza ogłosić przejęcie obowiązków głowy państwa. Duda pytał o potwierdzenie śmierci prezydenta. Pracownicy Kancelarii Sejmu go nie mieli.