Walnąłem se 50–kę
Zaczynacie Państwo czytać mój 50–y felieton dla „Uważam Rze". 50 gram niby mały kielonek, zwykle zamawiam „setę", a właściwie dwie, po jednej na każdą nogę, bo utrzymywanie równowagi jest ważne, gdy człowiek chce się cieszyć opinią gościa zrównoważonego.
Ale czy felietonowo dotrwam tu do setki — nie sądzę, bynajmniej. Się, kurka wodna, rozumie, że chciałbym pobić swój rekord z „Gazety Polskiej" (gdzie wytrwałem 107 felietonów plus 16 w miesięczniku „Niezależna Gazeta Polska"), wszelako nie przypuszczam, iż znowu będzie ze mnie taki długodystansowiec, a zresztą bicie rekordów to niekoniecznie jest charakterna rozrywka, o czym się jeden Makaroniarz, Casanova mu było, przekonał pewnej nocy, i odtąd, dzięki głębokiej duchowej refleksji, wziął na lekkie wstrzymanie (trochę bardziej dbał o zdrowie), w końcu człowiek nie agregat, nie metronom — refleksyjność winna być ważniejsza niż regularność. Padło właściwe słowo: regularność. Chce ci się pisać, czy nie — felieton musi być gotowy każdego tygodnia . Cyk–cyk–cyk–cyk! — jak w zegarku. Kajdany. Dawno temu angielski dziennikarz Malcolm Muggeridge słusznie zawyrokował, że „stały felieton jest niczym regularny stolec na rozkaz". Vulgo: stały felietonista mało się różni od dymającego dniówkę Murzyna z plantacji koło Nowego Orleanu w XVIII wieku. „No to cyk!". Rano walnę se „klina", i będę kontynuował ten felieton, być może nawet językiem bardziej kulturalnym — cywilizowanym, bynajmniej.