Wespół w zespół, czyli przez miłość ludzkości
Matko, jestem głupi"... Tak brzmiały ponoć ostatnie przytomne słowa Fryderyka Nietzschego, zanim na resztę życia osunął się w obłęd znaczony ekscesami w rodzaju spożywania własnych ekskrementów.
Zanim do tego doszło, w życiu tego filozofa dającego prawo do istnienia kobietom tylko słusznej postury doszło do znaczącego incydentu, mającego wyzwolić chorobę psychiczną. 3 stycznia 1889 r., w Turynie, Nietzsche zobaczył dorożkarza brutalnie okładającego batem swego konia. Niemiec przerwał zajście, objął zwierzę za szyję i zapłakał. Zabrany do domu przez dwa dni leżał bez ruchu i bez słowa, po czym wymamrotał przytoczone wyżej słowa i na zawsze już stracił kontakt z rzeczywistością. Incydent z koniem zainspirował węgierskiego reżysera, będącego guru Gusa Van Santa, Belę Tarra, do nakręcenia filmu „Koń turyński" uhonorowanego w ubiegłym roku w Berlinie (Srebrny Niedźwiedź i nagroda FIPRESCI). Woźnica, córka i klacz próbują przeżyć w skrajnym ubóstwie – do jedzenia mają po jednym kartoflu dziennie – i w warunkach apokaliptycznej wichury, która obróciła pobliskie miasteczko w perzynę. Każdego z sześciu dni z ich mozolnej egzystencji, jaką oglądamy, jest coraz gorzej. Co wydarzy się siódmego, nie wiadomo. Być może fiakier spotka Nietzschego... Jeśli tak, to nie podzieli jego filozoficznych poglądów na temat istnienia poza dobrem i złem, o czym świadczy sposób, w jaki kwituje nietzscheańską tyradę sąsiada. W tym filmie pełen współczucia Tarr pokazuje, jak mała komórka społeczna próbuje przetrwać. I czym jest ludzkość w obliczu nadciągającego końca spowodowanego zarówno przez nas, jak i naturę.