Witalny monolit
Druga solowa płyta Slasha niewiele co prawda różni się od jakiejkolwiek innej płyty Slasha, ale ma swoją siłę
Guns N' Roses okazał się co prawda tworem kuriozalnym, ma jednak tę zaletę, że dał światu Slasha. Dodatkowym plusem jest tu fakt, że o ile formacja Axla Rose'a nagrywa płyty raz na kilkanaście lat, w dodatku takie, że wysłuchanie ich powinno być wpisane do katalogu tortur, o tyle nowe albumy Slasha ukazują się często i zwykle są co najmniej niezłe.
Tak było z projektami Slash's Snakepit i Velvet Revolver, zupełnie dobrze wypadła też poprzednia solowa płyta gitarzysty sprzed dwóch lat, na której gościnnie pojawiły się takie m.in. postaci jak Iggy Pop, Lemmy Kilmister, Ozzy Osbourne, czy Ian Astbury.
„Apocalyptic Love" nie wyłamuje się z tego szeregu. Różnica między oboma solowymi krążkami jest jednak zasadnicza. Pierwszy był zestawem piosenek skomponowanych pod wokalistów, co zamieniło go w stylistyczny miszmasz, drugi okazuje się rockandrollowym monolitem.