Hiszpańska bańka
Wszystko jest pod kontrolą, możecie dalej brać kredyty – mówili politycy w Madrycie. Ale praw ekonomii nie da się naginać w nieskończoność
Cristóbal Montoro, hiszpański minister gospodarki, uspokajał kilka dni temu rodaków: „Panowie w czarnych garniturach do Madrytu się nie wybierają". Ekonomiści i dziennikarze śledzący gospodarcze perypetie krajów południa Europy doskonale wiedzieli, kogo Montoro miał na myśli. Panowie w czarnych garniturach to współcześni Jeźdźcy Apokalipsy: urzędnicy Międzynarodowego Funduszu Walutowego i Komisji Europejskiej, którzy nawiedzają państwa pogrążone w głębokim kryzysie i pilnują, czy miejscowe władze odpowiednio szybko wprowadzają w życie tzw. program naprawczy. W rzeczywistości zaś nadzorują politykę fiskalną bankruta. Warunek jest prosty: chcecie się podłączyć do naszej kroplówki? Musicie nas słuchać.
Ekipa ponurych dżentelmenów z Nowego Jorku i Brukseli czeka tylko na jeden telefon, by wyruszyć na Półwysep Iberyjski, zainstalować się w jakimś luksusowym hotelu i przejąć kontrolę nad rachunkami Królestwa Hiszpanii. Królestwa, które właśnie chwieje się w posadach. Dla rządu Mariano Rajoya przyjęcie pomocy od MFW i Unii Europejskiej może być ostatnią deską ratunku. Ale jednocześnie oznaczałoby dotkliwe upokorzenie i stanowiłoby pewną smutną cezurę: wraz z podłączeniem do „kroplówki" nastąpiłby symboliczny koniec hiszpańskiego boomu gospodarczego. Czwarta gospodarka strefy euro zostałaby ostatecznie relegowana do grona „państw peryferyjnych" i straciłaby resztki zaufania wśród inwestorów. Hiszpanie zaś musieliby się pogodzić z faktem, że trwające kilkanaście lat eldorado było tylko gigantyczną bańką, kryjącą w sobie ich marzenia, ambicje, szybko rosnące ego i jeszcze szybciej rosnące długi.