Czarny PR, czyli doprawianie gęby
Umiejętne oczernianie wrogów i wychwalanie własnych cnót decydowało o międzynarodowej pozycji państw w nie mniejszym stopniu niż wojny czy dyplomacja. Polacy nigdy tego faktu nie umieli docenić
Propaganda jest stara jak ludzkość. Jedna z najwcześniejszych historii biblijnych – opowieść o Kainie i Ablu – to w istocie znakomita relacja konfliktu nomadów z rolnikami, przy czym winowajcą jest nieprzypadkowo rolnik (Kain), wbrew dziejowej praktyce, wedle której koczownicy najeżdżali rolników. To potomkowie Kaina mieli jednak przez następne wieki paradować z piętnem winowajców, mimo że naród wybrany zmienił już tryb życia na osiadły.
Historię, jak wiadomo, piszą zwycięzcy, a ostateczny sukces jest dziełem udanej narracji. Juliusz Cezar był świetnym wodzem, ale jeszcze znakomitszym propagandystą, który umiejętnie, sprzedając swoją „Wojnę galijską", wykreował się w Rzymie na opatrznościowego męża.
Obraz wojny trojańskiej (niezależnie od tego, czy się odbyła i jaki miała przebieg) ostatecznie ukształtował Homer, a o upadku Kartaginy przesądził nie tylko splot przyczyn ekonomiczno-społecznych, ale także namiętna działalność PR-owska Marka Porcjusza Katona, powtarzającego przy każdej okazji, a nawet bez okazji, że Kartagina musi być zburzona.