W sosie słodko-kwaśnym
Może trochę atlantyckiej bryzy w te upały? Spoko, żartowałem. Ani mnie poetyckie wzmożenie nie dopadło, ani wina, o których mowa, z Atlantykiem niewiele mają wspólnego. Choć na upały w sam raz.
To, co w Portugalii kochamy najbardziej, to jej portugalskość. Może się Cristiano Ronaldo depilować i żelować, może reklamować międzynarodowe marki i wyzierać z każdego kolorowego magazynu, słowem, może być światowy do bólu. Ważne, że jeśli gra, to nie sposób oczu oderwać. Z portugalskimi winami podobnie – mogą sobie podbijać świat (wiem, że „światowy" i „świat" to powtórzenie, ale co, miałem „glob" napisać?), a nawet, nie daj Boże, Chiny, mogą być doceniane i znane w całej Europie, ale gdy zostajemy sam na sam z kieliszkiem, mamy w nim tę czystą, cudną Portugalię.
I przychodzi czas weryfikacji, która bardzo często wypada znakomicie. I nie ma znaczenia, czy tym razem uraczą się państwo nieco słodszym, owocowym verdelho, czy też bardziej kwaskowym, cytrynowym, typowo portugalskim arinto. Do wyboru, do koloru. Z tym ostatnim przesadziłem, bo mówimy oczywiście o winach białych. Czyli takich bardziej żółtawych.
Sami krajowcy na białe sprzed trzech lat jeszcze do niedawna patrzyli podejrzliwie, ale się przekonali, że nie tracą świeżości i lekkości. W Quinta da Alorna, w niedużym Almeirim jakieś 100 km na północ od Lizbony, robią je od, bagatela, niemal 300 lat. Nie wiem jak kiedyś, ale teraz super. A że kosztuje to niewiele (trzydzieści kilka złotych naprawdę dobrze wydanych pieniędzy), to polecam. I nie ma się co ociągać, bo zaraz będzie deszcz i sześć stopni. Jak zwykle, kiedy wyjeżdżam na wakacje.
Quinta da Alorna Verdelho 2009
Quinta da Alorna Arinto 2009