Suma wielu sukcesów. Czyli porażka
Parafrazując przysłowie: nie ma tego dobrego, co by na złe nie wyszło. Nie chce być inaczej
No bo proszę! Tyle lat – cztery ze sporym okładem i to nie patrząc na to, czy piątek, czy świątek – premier Donald Tusk oraz jego nie taki znów ostatni minister finansów Jan Vincent-Rostowski walczą o obniżenie zadłużenia Polski, a dług, skubany, jak rósł, tak rośnie. I to jeszcze jak rośnie?! Jakby się uwziął: jak na drożdżach!
Dalej. Pierwszy pośród ministrów czwarty raz z rzędu (w ubiegłym roku) dał z siebie wszystko, żeby obywatelom żyło się lepiej, a tymczasem ci niewdzięczni Polacy, jak jeden mąż (i żona), rzucają mu wyłącznie kłody pod nogi, i proszę sobie wyobrazić – zamiast się bogacić, biednieją. I wreszcie. Przez tyle lat – właściwie już niemal pięć, jak by nie liczyć – znakomity szef najznakomitszego rządu przygotowywał nasz umęczony przez kaczystowski reżim kraj do Euro 2012, a tu masz babo placek! Biało-czerwoni piłkarze okazali się najgorszymi w Europie patałachami, do pięt niedorastającymi najlepszemu napastnikowi wśród premierów i zarazem najlepszemu premierowi wśród napastników, czyli Donaldowi Tuskowi.
I jakby jeszcze tego wszystkiego było mało, okazuje się, że najgorsze dopiero przed nami. I to mimo całego dobra, które pan premier i jego ministrowie naprodukowali – i wciąż niestrudzenie produkują – w czasie swych niezapomnianych rządów.
Po prostu zaczyna wyglądać na to, że im lepiej, tym gorzej. To znaczy jakimś dziwnym trafem, im bardziej premier i jego ministrowie się starają, im bardziej się napinają, im mocniej zabiegają o dobro nas wszystkich, tym złego przybywa szybciej, a potem jeszcze szybciej.
No, w każdym razie jak zwykle w porę ostrzeżeni przez nasze ukochane Słońce Peru, w tym minorowym nastroju z importu (bo przecież na naszej zielonej wyspie takie nastroje same z siebie nie powstają), ze strachem oczekujemy na nadchodzącą jesień, kiedy to zawleczone mogą zostać do Polski wszystkie plagi brukselskie, takie jak zwykłe wyjście Grecji ze strefy euro lub niezwykły rozpad całej strefy, a także małe spowolnienie albo wielka recesja. Czyli mniej więcej jak co roku w eurolandzie.
Ale na szczęście polski rząd za żadne skarby świata nie zamierza się ugiąć pod naporem kryzysu – to już wiemy, choć szczegóły mamy poznać dopiero jesienią (podczas kolejnego exposé premiera?) – i nadal będzie twardo prowadził nasze państwo tym co zawsze kursem, czyli do sukcesu. A jeśli nie uda się nam tam dotrzeć, to tym gorzej dla sukcesu.