„Wałęsa” ze złota
Od lewego
Janusz Rolicki
Pisałem już o naszym zacofaniu naukowym. Chodzi o wdrażanie polskich wynalazków. Narody w ten sposób budują swoją potęgę. My przeciwnie. Transformacja sprawiła, że w Polsce padło kilkadziesiąt instytutów naukowych. Gdy instytuty padały, a było to w dobie akademickiej prosperity, ludzie ci znajdowali pracę na nowych prywatnych uczelniach. Teraz to się kończy, bo nowe ośrodki nie radzą sobie z niżem i w Polsce znika zapotrzebowanie na naukowców. Problemem są nowi doktorzy, a jest ich wielu, bo uczelnie zgodnie z dyrektywą unijną kształcą także trzeci stopień po licencjatach i magistrach – doktorów. Dziś dla młodego pracownika po wysłuchaniu „Gaudeamus Igitur" zaczynają się schody. Przed wojną spotykało się młodych ludzi z tabliczkami: „Jestem bezrobotnym magistrem, szukam pracy". Niewykluczone, że niebawem takie tabliczki zaczną dotyczyć doktorów. Ta sytuacja jest rezultatem wydrenowania polskiego rynku z instytutów naukowych. Nowi właściciele fabryk nie potrzebują ich. Państwo nie reaguje, a młodzi doktorzy mogą albo wyjeżdżać na tak zwane postdoki, które kończą się emigracją, albo zostawać w kraju akwizytorami leków i innych produktów za marne grosze – myślę o biologach molekularnych i reprezentantach najnowocześniejszych branż.
To sytuacja nieznośna i upokarzająca. Wreszcie jednak na tej naukowej ulicy zaświeciło słońce. Wszystko za sprawą grafenu, którym zajmowali się studenci Politechniki Warszawskiej oraz Instytutu Chemicznej Przeróbki Węgla w Zabrzu. Co to jest grafen? Jest to bardzo nowoczesny materiał o twardości 100 razy większej od stali. Te właściwości uzyskuje tworzywo po pokryciu supercienką jednoatomową warstwą grafenu. Materiał ma też gigantyczne zastosowanie w komputerach, których szybkość działania za jego pośrednictwem zwiększa się sto razy. Do tych dwóch instytutów dołączają Zakłady Azotowe Tarnów ostatnio kojarzone z Puławami, a także Instytut Technologii Materiałów Elektronicznych oraz spółka Nanokarbon. To konsorcjum będzie w stanie wypchnąć polską naukę z dołka, w jakim się znalazła.
Do prawego
Jerzy Jachowicz
Już nie mogę się doczekać, kiedy film Andrzeja Wajdy o Lechu Wałęsie wejdzie na ekrany. To będzie przebój sezonu. A może nawet dziesięciolecia. Jedno jest pewne, film ma zapewniony triumf kasowy. Tylko przez pierwsze tygodnie do kin walić będzie ponad 200 tys. ludzi nabitych w butelkę przez firmę OLT Express, a ściślej jej właściciela, spółkę Amber Gold, która współfinansowała produkcję filmu „Wałęsa".
Z grubsza licząc, tyle bowiem klientów nabyło bilety lotnicze w OLT Express, ale nigdzie nie poleciało, ponieważ jakieś trzy tygodnie temu przewoźnik ten „zawiesił loty", co w normalnym języku znaczy – splajtował.
Trzeba przyznać, że od czasów Lecha Grobelnego nikt nie wymyślił lepszego sposobu szybkiego zdobycia kapitału niż twórca Amber Gold 28-letni Marcin Plichta. Ten młody, ale prężny biznesmen, pod poprzednim nazwiskiem Stefański, za drobne oszustwa finansowe dostał swego czasu blisko dwa lata więzienia w zawieszeniu. Teraz znowu odezwała się w nim żyłka do interesów. Jego spółka przyjmowała na lokatę od prywatnych osób ich oszczędności, obiecując wysokie roczne oprocentowanie. Zyski miało zapewniać złoto kupowane za powierzone Plichcie pieniądze. Ludzie naznosili mu tyle, że wystarczyło na wykupienie firmy OLT Express, a nawet zatrudnienie w niej syna premiera Michała Tuska, choć tata Tusk wyraźnie powiedział pierworodnemu, że to mu się nie podoba. W tym czasie Tusk junior podpisał też umowę o pracę na państwowym lotnisku. Dziś kłopoty finansowe obok OLT Express przeżywa też spółka matka – Amber Gold. A więc oprócz 200 tys. niedoszłych pasażerów na „Wałęsę" wybierają się tysiące ciułaczy, którzy zapragnęli wzbogacić się dzięki złotu. Wszyscy będą chcieli zobaczyć, co też za ich pieniądze nakręcił „Matejko polskiej kinematografii" – jak mówi o sobie sam Wajda.