Jedna chwila, cyk, i już nie ma świata
Może nie ma czego żałować? Takie myśli nachodzą, gdy się ogląda koniec świata w wersji Larsa von Triera
Dzięki skłonności Canal Plus do powtórek obejrzałem „Melancholię" Larsa von Triera. Jego filmy lubię („Królestwo"), odrzucam („Antychryst") albo obracam w dwóch palcach („Przełamując fale"). Niewątpliwe jednak to magik kina – czasem dziwnego, okrutnego, czasem niepotrzebnie bawiącego się metafizyką. Jeśli taki magik robi film o końcu świata...
„Melancholia" w swoim czasie zaistniała słabo, pewnie dlatego, że w dzisiejszych czasach wieść, że ktoś robi film o końcu świata, nie poruszy zblazowanej publiczności. Co roku powstają dziesiątki obrazów igrających z takim zagrożeniem. Kiedyś wszystko było pierwsze, jako młody człowiek biegałem wiele razy na banalne, wręcz groteskowe „Trzęsienie ziemi", bo był to pierwszy pokazany w Polsce film o katastrofie na taką skalę. Teraz przećwiczono zagładę do imentu – i w wersji wielkich hollywoodzkich widowisk, i biednych filmików próbujących nadrabiać budżetowe kłopoty wymyślnością pseudonaukowych teorii. Więc jak tu się bać?