To se ne vrati...
Od lewego: Janusz Rolicki
Po raz kolejny okazało się, że Polska to kraj idealny dla krętaczy i złodziei. Co i raz natykamy się na opowieści o szarych ludziach ganianych przez aparat sprawiedliwości i policję, a obok tego czytamy o rekinach bezkarnie łupiących bliźnich. Przypomnę głośną sprawę chłopaka, który na podrobioną legitymację szkolną kupił bilet kolejowy. Został nakryty na tym przestępstwie, a następnie skazany i osadzony w więzieniu. A historia piekarza, który niesprzedane pieczywo rozdawał potrzebującym, nie płacąc podatku? Skazano go i zlicytowano. A historia lekarki, która pomagała bezdomnym, rozdając im niezbędne recepty? Zarówno wszystkie te przypadki, jak i setki innych zostały osądzone, a sprawcy, którzy w gruncie rzeczy byli społecznikami, zostali ukarani. Natomiast oszuści tacy jak pan P. są bezkarni i dobrze się mają. Pan P., jak obliczono, zarobił w ciągu roku na oszukiwaniu klientów 16 mln zł. Gdyby nie media, które powiedziały „dość", protesty oszukanych nieszczęśników spłynęłyby po panu P. jak woda po kaczce. Był on już zresztą przygotowany do otwarcia kolejnego rozdziału swej działalności. Temu służyło zarejestrowanie w sądzie rejestrowym Amber Gold spółki akcyjnej, poprzednia była spółką z o.o. Niewznowienie przez niego działalności przypisać należy mediom, a nie prokuraturze czy sądom. Minister Gowin pytany w tej sprawie zachował zimną krew, a sam oddał się pod osąd boski. Trochę to dziwnie brzmi w kraju, w którym jest rozdział Kościoła od państwa. Ja jednak chciałbym, aby rzecz cała była osądzana zgodnie z prawem III RP, które powinno być przejrzyste i skuteczne. Władze państwowe jakby nie rozumieją, co się stało, i na czele z premierem całą rzecz sprowadzają do dobrych rad o oszczędzaniu w firmach sprawdzonych. Skoro tak, władze muszą zadbać o nasze bezpieczeństwo i zacząć skutecznie tropić wielkich oszustów. Wiem, że łatwiej jest poszturchiwać babcie na bazarach sprzedające pietruszkę i selery, tyle że po ostatnich doświadczeniach to, co było, „to se ne vrati" panie premierze. I czy panu się podoba, czy nie – musi pan serio wziąć się za rozwiązanie tego problemu.
Do prawego: Jerzy Jachowicz
Sensacyjny list. Tyle mogę zdradzić na początek. A teraz po kolei. Szalejące wichry, jakie przeszły ostatnio nad Warszawą, spowodowały wiele spustoszeń, w tym także w centralnych budynkach administracji kraju. Między innymi po wyrwaniu kilku okien wraz z framugami z gmachu MSZ w alei Szucha potężny wiatr wywiał setki dokumentów. Wiele z nich, mimo dużej wagi, głównie dyplomatycznej, pofrunęło, dolatując aż do pobliskich Łazienek. Tam zaś zaśmieciły utrzymywane z niebywałym pietyzmem oryginalne kwietniki, egzotyczne drzewa i inne cenne niewątpliwie rośliny. Łazienki natychmiast zamknięto dla turystów i spacerowiczów. Dziesiątki pracowników MSZ pod kierownictwem Radka Sikorskiego do nocy skrupulatnie poszukiwało dokumentów utraconych w wyniku działania nieokiełznanych żywiołów.
Nie wszystkie udało się zebrać. Jeden z nich odkryłem następnego dnia w wysokiej trawie w pobliżu stawu. Jest to list pisany na komputerze. Róg kartki urwany. Pewnie to dzieło jednej z dzikich kaczek, które spadające papiery brały za pożywienie, bezmyślnie niszcząc dokumenty wagi państwowej. List jest krótki: „Drogi pułkowniku Witia, za trzy miesiące będę w Moskwie. Dziś, uprzedzam już spotkanie, mam wspaniałą wiadomość. Możemy naszą działalność planować na lata. Ale o tym pewnie wiecie wcześniej niż ja. Pamiętam, jak ostatnio obawialiście się o moją przyszłość. Troszczyliście się, że jakiś żurnalista znajdzie coś w tym piekielnym archiwum i będzie musiało nastąpić zerwanie naszych przyjaznych więzi. Nic z tego. Wasza operacja, dzięki pomocy polskich przyjaciół, rozmieszczonych w ważnych miejscach, zakończyła się sukcesem. Instytut Pamięci Narodowej, który od czasów niejakiego Kurtyki Janusza był dla nas jedynym realnym zagrożeniem, trafiono śmiertelnym pociskiem. Nawet jeżeli przetrwa, to jego archiwa zaczną pracować za kilka lat. A tak przy okazji. Chętnie poznam wasze uczące się dzieciaki. Mogę im coś ustnie przekazać, jak będę na uczelni u syna w Kalifornii". Zamiast nazwiska bądź imienia podpisany jest „Ramzes I". List do odebrania w redakcji. Tylko osobiście.