Wpadaj, siadaj, gadaj, spadaj
Gdybyśmy naprawdę mieli być tak durni, jak chcą twórcy telewizji śniadaniowych, trzeba by nas chyba wymyślić od nowa
Po ostatecznym przejęciu TVP przez władzę, która najpierw namawia do niepłacenia abonamentu, a potem chce nasyłać na niepłacących szwadrony listonoszy uzbrojonych w mandaty, telewizja publiczna stała się brzydko pachnącym worem bez dna. Czyż to, co jednak widzimy na ekranie, zwłaszcza przy śniadaniu, nie jest dnem właśnie?
Niech mi państwo uwierzą – rano może człowieka dopaść większe nieszczęście niż to, że wstał lewą nogą. Może mu się na przykład zdarzyć, że odpali te swoje 36 cali plazmy, a na ekranie ukaże mu się telewizja śniadaniowa. Jeżeli natychmiast nie odłoży na bok prawdziwego śniadania, to owo telewizyjne może się mu odbić czkawką bardzo nieprzyjemną. Czegóż tu nie ma: usuwanie kamieni nerkowych i obrona Michała Tuska, warsztaty ekoseksu i problemy z trawieniem, afera Amber Gold, sonda „Skąd się biorą milionerzy?", wywiad z jedną z najgłupszych celebrytek w Polsce, tyle że bez stanika, wreszcie ważkie porady życiowe jak ta, by z okazji Dnia Dziecka sprawić swoim rodzicom „piękny prezent" i poinformować ich, że jest się gejem. Gdyby George Orwell poza opisami przymusowej telewizyjnej gimnastyki i totalitarnych seansów nienawiści nakreślił w swoim „Roku 1984" także lżejsze programy telewizji Wielkiego Brata, mogłoby to polskiemu telewidzowi jawić się niepokojąco znajomo.