Nie wchodzić do paszczy
Oko w oko z T-Reksem, wyścigi na triceratopsach, spacerek pod diplodokiem, a wszystko to przy akompaniamencie ryków wielkich gadów. Parki jurajskie stały się polską specjalnością
Fenomen polskich dinoparków to dowód na to, jaką moc ma magia kina. Oraz na to, jak bardzo lubimy się bać i wydawać pieniądze. Mamy takich obiektów już kilkanaście, w planach są kolejne, a te istniejące odwiedza co roku kilkaset tysięcy gości.
Jak z ogona strzelił
Największe prehistoryczne zwierzaki, zwane zauropodami, nie jadły mięsa, tylko liście paproci, za to przynajmniej tonę dziennie. Nieruchawe diplodoki, chociaż łagodne, potrafiły ciąć powietrze ogonem z szybkością światła. Co innego łowcy – mniejsi, zwinni i mięsożerni. Wszyscy znają ośmiotonowego tyranozaura o zębiskach dłuższych niż ludzka dłoń, ale już deinocheira (straszna ręka), którego łapy miały 2,5 m, a pazury 25 cm, czy deinonycha (straszny szpon) rzadko kto kojarzy z „Jurassic Parkiem" Spielberga. Dla przypomnienia – 70-kilogramowy deinonych atakował stopą, wysuwając pazur przypominający nóż sprężynowy. Najmniejsi polowali na owady. Miliony lat temu kontynent przemierzały tysiące zdumiewających stworzeń. Stegozaur miał na grzbiecie kostny grzebień, który działał jak bateria słoneczna, dinozaury kaczodziobe śpiewały syrenim głosem, ankylozaur bronił się ogonem, na końcu którego miał maczugę. Wyjątkowym dziwadłem był triceratops: kołnierz na szyi, dwa metrowe rogi nad oczami, jeden na nosie, ptasi dziób i łuski.