Ach, ten démos!
Sarożytni Grecy wymyślili demokrację czyli ludowładztwo („démos" — lud, „krátos" — siła, władza) jako ustrój kontrmonarchiczny, lepszy od rządów arystokracji przybierających formy tyrańskie.
Jednak piękna teoria rozminęła się z praktyką (pod rządami władz republikańskich dokonano więcej zbrodni niż pod rządami monarchów), trudno się tedy dziwić, że demokracja bywała krytykowana w rozmaity sposób, a to sarkastycznie (Churchill: „Demokracja jest najgorszym z ustrojów. Lecz pozostałe są jeszcze gorsze"), a to żartobliwie (Żeleński–Boy: „Czysta wariacja ta demokracja!"), a to grubiańsko (bohaterowie moich powieści „Statek" i „Cena" dosadnie werbalizują swój antydemokratyzm: „—Jedzmy gówna, przecież miliony much nie mogą się mylić!"). Stara diagnoza antyrepublikańska mówi, że „maxima culpa" ustroju demokratycznego to kolizja między dwiema głównymi zasadami reklamowanymi przez demokratów—zasadami tymi są: czynne prawo wyborcze dla pełnoletniego i nieomylność większości. Ponieważ większość każdego społeczeństwa tworzą przygłupy nie mające o niczym pojęcia — ich czynne prawo wyborcze swym zbiorowym werdyktem często ośmiesza rzekomą nieomylność „démosu". Systemowi, w którym władzę może ustanowić większość złożona z durniów i łajdaków, zaś rządzący przeznaczają czas i energię na kupowanie sobie popularności, a nie na rozwiązywanie problemów państwa—do ideału raczej daleko.