Czy zły ojczym ma swoje racje?
Czy „Labirynt fauna” to arcydzieło? A czy arcydzieło może być tak do bólu przewidywalne?
Rzadko zdarza mi się przerywać oglądanie filmu. Największy bubel budzi nadzieję. Ale czasami, bardzo rzadko, mówię „dość". Nie zawsze w przypadkach najdrastyczniejszych.
Oto zerknąłem na „Labirynt fauna", film z reputacją dzieła wybitnego, autorstwa Guillermo del Toro, który stał się klasykiem szkoły „hiszpańskiego horroru". Nie powiem, że bardzo tę szkołę lubię, choć czytelnicy wiedzą, że horror to jeden z moich ulubionych gatunków. Ale cenię takie powolne, wysmakowane filmy jak „Sierociniec". Mają styl.
TVP Kultura dała szansę na odrobienie ostatniej zaległości. Nie pokazano mi bubla.
A jednak przestałem oglądać po pół godzinie.
Z pewnością faun wyglądał wspaniale. Z pewnością latające owady-wróżki czy monstrualna baśniowa ropucha robiły wrażenie. Pomysł, że dziecko mocą swojej wyobraźni przećwiczonej na bajkach staje się księżniczką, był dziwnie znajomy. To bym jednak wybaczył.