
Szach-mat i druga kadencja
Barack Obama dość łatwo wygrał reelekcję. Amerykanie wybrali status quo: Obama w Białym Domu, demokraci rządzący w Senacie oraz Izba Reprezentantów dla Partii Republikańskiej
Kandydat miał możliwości. Mieszkał w snobistycznym stanie Massachusetts. W życiu osobistym nie musiał jak inni politycy w jego sytuacji zabiegać o pieniądze, miał ich wystarczająco dużo, aby nie myśleć o ewentualnych konsekwencjach porażki dla własnej pomyślności materialnej. Miał doświadczenie polityczne i start w prawyborach.
Tak więc nie była to pierwsza próba dostania się do Białego Domu. Co więcej, miał wsparcie całej partii, ziejącej żądzą odwetu za poprzednie wybory. Co ważne, miał wsparcie grup zewnętrznych gotowych wydać miliony, aby tylko dobrać się do skóry rywalowi. Wreszcie – najważniejsze – prezydent po czterech latach na urzędzie nie był szczególnie popularny wśród elektoratu.
Według oponentów kandydat był nieco oderwany od życia zwykłych obywateli, ale – szeptali zwolennicy – od czego jest kampania? A i Amerykanie nie lubią „wojny klasowej". Sztabowcy okazali się sprawni i doszło do tego, że dwa tygodnie, tydzień przed dniem wyborów kandydat prowadził w sondażach z urzędującym prezydentem. Co więcej, do popołudnia w dniu wyborów sztabowcy kandydata „czuli pewność", że wygrywa. W wyborczą noc marzenia prysły. Prezydent wygrał reelekcję, zdobywając w głosowaniu powszechnym 2 proc. więcej głosów. Był rok 2004. Kandydat nazywał się John Kerry i był senatorem ze stanu Massachusetts. Pokonał go urzędujący prezydent George W. Bush, którego politycznym „maestro" był Karl Rove.